Jan Broda
W ROZEŚMIANĄ POGODĘ
wspomnienia z rajdu rowerowego Szlakiem Orlich Gniazd - 14-17.VIII.1953 -
Brzaskiem dnia rowerem do Skoczowa. Wieje chłodem od gór i rzecznej wody. Nieomal ręce drętwieją na kierownicy. Na stacji wszyscy już czekają. Brak tylko kolegi Zabdyra.
- On wiecznie się spóźnia, to i dziś od tego nie odstąpi - stwierdza prezes Biszorski. I rzeczywiście. Załatwiliśmy się już ze wstawianiem rowerów do wagonu bagażowego, gdy dobił oczekiwany.
- Rower mi bestyja nawalił już na samym początku - usprawiedliwiał się wymieniony, wtaszczając go do wagonu.
Jedziemy, uśmiechając się do gróni, zalewanych coraz jaśniejszym różem poran nego płońca. W Bielsku, oczekując na pociąg żywiecki, trzęsiemy się znów z chłodu jak osiki. W Dziedzicach o mały figiel nie posłaliśmy roweru Bronki, naszej jedynej przedstawicielki płci niebrzydkiej, do Katowic. W drodze ku Krakowu już bez przy gód.
Zaczęły się od stacji wyładowczej w Trzebini. Rower Szoriego się znarowił i ani rusz nie można było niewolnika zmusić dojazdy. Ale uległ. Nie ujechaliśmy pół mili za miasto, atu... trrach! Kolega Burian złamał pedał na przydrożnym kamieniu.
- Tego nie miałem w programie - rozgrzeszał się poszkodowany, jadąc na jed nym pedale do Krzesowic, gdzie w tamtejszym warsztacie dopasowano mu inny za słoną zapłatą. Można już było normalnie jechać w grupie. Ale niestety! W Rudawie skończyła się bita droga. Wjechaliśmy na znakowaną drogę gminną. Zrazu była su cha i nie odczuwało się jej dziur i wądołów, bo bylibyśmy zawrócili. Szlak wiódł doliną Będkowską gdzie były liczne stawy z pstrągami. Bardziej nas nęciły pierwsze okazy szlaku jurajskiego. Chorobliwie odczuliśmy tu brak aparatu fotograficznego.
Do Ojcowa dobrnęliśmy piechotą w godzinach popołudniowych per pedes apos-tolorum, bo dróżki dojazdy rowerowej się nie nadawały.
Za to smaczny obiad i przyjemna kąpiel w chłodnej, choć przybielonej wodzie Prądnika pokrzepiłyy nas i zachęciły do dalszej jazdy. Najbliższym celem - Pieskowa Skała. Coraz piękniejsze widoki sycą i wymazują z myśli takie drobnostki jak kurz wapienny, osiadający na spoconych czołach. Ale zobaczywszy nagle przed sobą Ma czugę Herkulesa, zostaliśmy rozbrojeni wszelkimi niedosytami.
Po zamczysku dawnych Szafrańców oprowadzał nas stary woźny w kasztelańs kiej czapie, opowiadając o minionych dziejach i zachowanych pamiątkach. Najwię cej zachwyciła nas opowieść o Dorotce, którą znałem z „Legend nad prądnikowych"
I
Znowu pedałujemy w kierunku zachodnim przez długaśną Sułoszowę, obsza rem przypominającą naszą Wisłę, która w tym roku doznaje elektrycznego dobro dziejstwa. Robi się coraz goręcej. Cienia coraz mniej, bo romantyczne ostańce i na wet te mniejsze skałki gdzieś nagle poznikały. Wąska dolina w górę wychynęła, roz lewając się w szeroki krajobraz Wapienno - piaszczystych sfalowań.
Bez wypadku dobrnęliśmy do Olkusza. Tam zaczęło się poszukiwanie noclegu. O oddziale PTTK nie wiedziała ani milicja. Po szkołach wszędzie kolonie, hotel dla nas za drogi (16. - zł). Ruszyliśmy tedy o zachodzie słońca w kierunku Kluczy. U sołtysa dzielnicy Paracze (po uprzedniej scysji z milicjantem), ulokowaliśmy swe wy-trzepane kości na stodolnej słomie.
II
Obudziła nas słoneczna sobota. Bez śniadania, ale po solidnej rannej toalecie ruszamy w dalszą drogę. Z najbliższego wzgórza oglądamy piękną panoramę olkus kiego krajobrazu. Na wschodzie w blasku słońca widnieją w złotym otoku ruiny rabsztyńskiego zamku, a za nim prowadzi szlak ku Krakowu między wapiennymi uroczyskami. Południowy horyzont poszyty jest sośniną lasów. Na zachodzie dymi ko palnia w Bukownie, rysuje się Bolesław, a dalej ku północy rozlała się 20-kilometro-wa zgoła pustynia Błędowska, na swym zachodnim krańcu uwieńczona wieżą z któ rej podnóża transporter rabuje piasek, przetrawia go na zamułkę do betonowania wyrobisk kopalń górnośląskich. Poza płachtą lasów leży gdzieś tam Ogrodzieniec, docelowy punkt dnia dzisiejszego.
Teraz stromszy zjazd do Kluczy uliczką, brukowaną kocimi łbami. Teraz za pa piernią, jedną z największych w Polsce, kierujemy się na pustynię. Trzeba ten jedyny w kraju malejący okaz żywej przyrody oglądnąć z bliska, zanim stanie się wspomnie niem. Błądzimy chwilę wśród sosen zasypanych wysoko piaskiem, oglądamy oazy piaszczystej roślinności z - dorodnymi grzybami. Toż to swoiste piękno. Zaś woda w przepływającej tu Przemszy nader lodowa. Ale było trzeba w niej choć na pół mi nuty zanurzyć nogi.
Przez Rodaki jedziemy długą prostą drogą pod sam szczyt zalesionego wzgórza, skąd krótkim skokiem osiągamy Ogrodzieniec, najwyższe wzniesienie Jury (504 m).
W Ogrodzieńcu nad stawkiem, w cieniu i zieleni - śniadanie i zasłużony odpoczynek. Szori zamienia się w kucharza, ale spalił więcej denaturatu niż ugotował herbaty. Bronka z bratem poszli zwiedzać osadę, a ich śladem zniknął i nasz malarz, by naszkicować zezwłok kilkuwiekowej ruiny dawnego zamku. Pozostała trójka w drzemce pilnowała gotującego się obiadu i gospodarza obejścia, co siedział na wierz bie i bezskutecznie łowił ryby w zamulonym stawie.
Po sytym obiedzie, spożywanym po gazdowsku z jednego garca na świeżym powietrzu wyruszamy dalej w północną stronę, bo szlak jeszcze daleki dziś nas czeka w skwarnym słońcu. Do Kromołowa, gdzie źródła Warty na rynku wytryskają - droga dobra, ale stamtąd do Kroczyc fatalna, rozjeżdżona w koleinach. W Kroczycach pytamy o schronisko czy stację turystycznną podaną w naszych przewodnikach, ale ani śladu o nim. Zostało zamknięte. Ani zaproszenie na dożynki nam nie rozpromieniowały czół. Chłodzimy tylko nogi w przepływającym potoczku i - jazda dalej.
Nad wieczorem osiągamy Żarki. Na moście wjazdowym opodal spalonej bóżnicy (przerobionej na Dom Kultury) przystanek nie programowany; powodem Bronka, która ma być jutro w domu w Skoczowie. Po rozpatrzeniu paru projektów zmieniamy trasę jazdy, obierając sobie Złoty Potok na nocleg. Zatrzymujemy się chwilę w Zawadzie, wiosce na wzgórzu, gdzie zeszli się gospodarze przy wyschniętej od kilku dni studni. Dziewczęta jak na sumę do Kościoła zdążają z pustymi wiadrami do wsi sąsiedniej w dolinie, skąd donoszą wodę dla siebie i bydła. Gospodarze zapraszają na nocleg u siebie. Wieczerza obfita. Chleba, mleka, jaj pod dostatkiem. Na dobranoc grupa dziewcząt urządza nam koncert, wyśpiewując znane sobie pieśni ludowe, zwłasz cza weselne. Dyryguje im córka naszego gospodarza, która pierwsza ze wsi ukończy ła szkołę siedmioletnią.
III
Po rannej fryzjerce i śniadaniu żegnamy gościnnego gospodarza, wyrównawszy należność, i jak krowy na pastwę wyruszamy na swą trasę. Dzień upalny od poczęcia z wiatrem zachodnim. Jedziemy zrazu w leśnym chłodzie. Jest i radość dla serca: ślizgamy oczyma po pierwotnie zachowanym zbiorowisku sosen, buków, dębów i innych liściowców. Z rozgrzewanej i rozśpiewanej ptactwem zieleni wychynęły naraz ojcowskie ostańce i niemal nam drogę zagrodziły. Skąd tutaj ten ostatni bastionik przeszłości? Czyżby sam Twardowski, którego imieniem te Diabelskie Wrota są na zwane? Ale jak nagle się pokazały - tak też znikły. Dla większego rozradowania wy tryska woda orzeźwiająca ze źródła Wandy, co zdarza się tylko co siedem lat. Przejeżdżamy teren bardziej podmokły, na którym naliczyliśmy aż 18 stawów, w każdym woda ma inny odcień. Zawiodły nas one do obszernego parku za wysokim kamiennym murem, gdzie w dawnej rezydencji hr. Raczyńskich mieści się Technikum Rolnicze. W sąsiadującym pałacu, dziś w ruinie, przed stu laty Zygmunt Krasiński pisał w nim swego „Irydiona". Odpoczęliśmy w jego cieniu też na chwilę. Potem przez obszerny janowski rynek z parterowymi domkami kierujemy się na zachód. Droga piaszczysta, a co najgorsze, wiatr wieje nam w twarz. Tempo jazdy wolniejsze. W przymiłowickim lesie mijamy uporządkowaną mogiłę poległych w czasie I wojny światowej.
Z oddali przywołują nas potężne ruiny Olsztyna z rudawą dobrze zachowaną basztą które Szori zaraz szkicuje (niestety rysunek gdzieś się zawieruszył). W osadzie podzamkowej znaczniejszy ruch z okazji 400-lecia parafi.
Im bliżej Częstochowy - ziemie bardziej jałowe, miejscami szczerzą się spłachcie czystego piasku. Do Częstochowy wjeżdżamy starą drogą. Wysmukła wieża klaszto ru Jasnogórskiego rysuje się w osłonie mgły z huty im. Bieruta. Mijamy drewnianą dzielnicę robotniczą i przez udekorowaną bramę dojeżdżamy do Kucelinki, która wabi nas miękuchnym dnem i czystą wodą że nie sposób oprzeć się pokusie. Zmywamy w jej falach pył podróżny. Wykąpani, posileni i wypoczęci jedziemy do miasta różnej jakości ulicami. Na stacji kolejowej takie zagęszczenie pielgrzymek, że nie sposób dostać się do kasy biletowej. W Orbisie nie inaczej. Żegnamy się z kolegami doli i niedoli i zdążam do stacji PCK, bo jakiś intruz zagościł w mym oku. Potem sam wyruszam ku domowi, gdy pozostała piątka wracała pociągiem.
... W Herbach kończy się moja walka z wiatrem. Skręcam ku południowi, rozwijając szybkość przeszło 20 km/godz., choć droga do Koszęcina dość wyboista. W Koszęcinie zawód. W Państwowym Zespole Pieśni i Tańca „Śląsk" nie zastaję dyrektora Stanisława. Ruszam dalej ku Gliwicom. A talerz słońca brązowieje. Trza myśleć o noclegu. Znalazł się u wiejskiego gospodarza.
Jak najranniej ruszam dalej. Za Gliwicami przyśpieszam, bo niebo zaczyna się chmurzyć. Skoczów powitał mię przed południem. Szori ani wierzyć nie chciał że 220 km szlak „polskich" dróg przebyłem w ciągu 12 godzin...
A oto skład KOTowców; Szori (Biszorski), Broda, Burian, Bronka i Józef Ga łuszkowie oraz Zabdyr.
Kalendarium pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” 1997, udostępnionego dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.