Śląskie losy
Wojenne wspomnienia Franciszka Stańka
Urodziłem się 30 maja 1921 roku w Górkach Wielkich, w rodzinie średniozamożnego rolnika. Mój ojciec posiadał 28 ha ziemi, dwie, a nawet i trzy pary koni (w zimie jedną parę), 16 krów, kilka świń i sporo drobnego inwentarza.
W domu było nas dużo. Moja matka dwa razy wyszła za mąż. Jej pierwszy wybranek nazywał się Waliczek, lecz niestety nie dożył 35 lat. Zginął od uderzenia końskiego kopyta. Mieli pięcioro dzieci. Jedno zmarło w wieku niemowlęcym. Następnie poślubiła Alojzego Stańka, mojego ojca i urodziła mu ośmioro dzieci. Tak więc razem siadało nas do stołu czternaścioro.
Do 6 roku życia byłem pod opieką rodziców. Na ile mogłem, musiałem pomagać w gospodarstwie. Opiekowałem się młodszym rodzeństwem, pasłem krowy, gęsi itp. Do Szkoły Powszechnej w Górkach Wielkich uczęszczałem osiem lat, ponieważ szkoła ta była 8-klasową, z czterema nauczycielami i kierownikiem. Lekcje odbywały się do południa i po południu. Na przełomie r. 1928 i 1929, w czasie srogiej zimy, kiedy temperatura powietrza spadała do -42"C, przez dwa tygodnie nie uczęszczałem na zajęcia. Nie miałem bowiem odpowiedniego ubrania. Poza tym wszystkie zapasy, jakie mieliśmy w kopcach i w piwnicy pomarzły. Nie było co jeść. Całe szczęście, że do Polski docierała pomoc amerykańska w postaci mielonej kukurydzy. Każdy kto byl w potrzebie, otrzymał jej przydział. Właśnie mnie obarczono obowiązkiem chodzenia po nią.
W roku 1935 ukończyłem szkołę z wynikiem dobrym i do dzisiaj przechowuję to świadectwo. Wiedziałem, że w domu niczego dobrego się nie doczekam. Chciałem uczyć się rzemiosła. Znikąd jednak nie było pomocy. Ojciec nie chciał o tym słyszeć. Widział mnie u siebie na roli. Ja zaś miałem inne myśli. Lubiłem majsterkować, rzeźbić ptaszki, figurki. Moje zainteresowania zaciekawiły kierownika szkoły - Ludwika Czakona. Dlatego próbował on przekonać ojca "dajcie go kształcić, bo ma talent", ale to do niego nie docierało. Nie oglądając się na nic, czym prędzej zamieszkałem u mojej najstarszej siostry w Skoczowie. Spędziłem u niej rok. Jako 15-latek pracowałem w jej gospodarstwie. Chciałem mieć jednak własne pieniądze, poszedłem więc do pracy na budowę do niejakiego Gabrysia, u którego nosiłem cegły. W ciągu dwóch tygodni zarobiłem 30 zł. Po wielu perypetiach wyszukałem w końcu miejsce u stolarza Pawła Pękały, przy ulicy Kiczyckiej w Skoczowie. Pamiętam dokładnie, było to 25 października 1936 r. Kryzys gospodarczy powoli odchodził w przeszłość i ludziom zaczynało się coraz lepiej powodzić. Łatwiej było o pracę. Majster wypytał mnie o wszystko i po namyśle przyjął mnie na ucznia. Kazał przyjść następnego ranka "Jak bydziesz szykowny i bydziesz miot chyńć do roboty, to dóm ci jedzyni i kont do spania, jyny se bydziesz musioł przyniyś cosi do przykrycia ". Opowiedziałem to rodzicom, którzy nie byli z tego zadowoleni.
W Skoczowie uczyłem się 3 lata. W drugim roku nauki majster dawał mi 2 zł na tydzień. Za to można było wówczas kupić niecałe 8 kg chleba. W ostatnim roku płacił mi już więcej, gdyż zająłem miejsce zwolnionego czeladnika. Miał on 30 zł tygodniowo, ja zaś robiąc to samo otrzymywałem 5 zł, a w warsztacie musiałem być już o 5 rano. Bez żadnej przerwy pracowałem do 8 wieczorem. Przy końcu terminowania szef kazał mi zrobić sobie meble, które potem przechowywałem u niego w domu. Nie wiedziałem jeszcze, że chciał mnie za zięcia. Cóż, kiedy jego córka zupełnie mi się nie podobała. Kiedy swatanie stało się nie do wytrzymania, zabrałem meble i przeniosłem się z powrotem do siostry. Na rozmyślaniach o przyszłości zaskoczyła mnie wojna.
W Wermachcie
Przez miejscowy Arbeitsamt zostałem skierowany do pracy w Cieszynie, do tamtejszej fabryki mebli. Tam dużo się nauczyłem. Większość szaf, łóżek i komód była oklejana fornirą. Czas nieubłaganie upływał przy ciężkiej pracy. Przyszedł rok 1941. Żyło się "na kartki". Kolegów brano do wojska. Wtedy to, spotkałem dziewczynę, którą po upływie dwóch miesięcy poślubiłem. Zdziwiło to nawet księdza Augustyna Phola. Wiadomo, o co mu chodziło, ale pierwszy syn urodził się dopiero po roku.
Kilka dni po ślubie otrzymałem wezwanie do poboru, do Szkoły Ludowej nr2w Skoczowie. W sali na parterze urzędował lekarz, który zbadał mnie dokładnie. Miałem przy sobie kartkę odzieżową, tzw. "Kleidekarte". Na niej była przybita litera "P" - Polak. Nie wiedzieli co ze mną zrobić. W końcu nie wydali mi książeczki wojskowej. Za tydzień nie mieli już takich wątpliwości, o czym uprzedził mnie dzielnicowy Gabryś "Nie podpiszesz odbioru książeczki, to do domu nie wrócisz". Nie miałem wyboru, musiałem iść do wojska. Pamiętam dokładnie, 14 stycznia 1942 r. kazano mi się stawić w Oberkomando der Wehrmacht w Cieszynie. Było tam dużo skoczowiaków: Wojnar, fryzjer Górniok, masarz Madzia, Olszar, Sosna i inni. Tliła się we mnie jeszcze nadzieja, że uniknę wysyłki na front. Zaryzykowałem. Oficerowi niemieckiemu, który spisywał moje dane
powiedziałem, że jestem Polakiem, ale ten tylko krzyknął "si sind die Schlesier, kein P" (Pan jesteś Ślązak a nie Polak). Co mogłem na to poradzić? Takich jak ja było około 200. Na zachodnim dworcu w Cieszynie Czeskim stał pociąg z napisem "Schlesische freigellige (Śląscy ochotnicy). Załadowano nas do tych wagonów i pod eskortą pojechaliśmy przez Racibórz i Bogumin do Lauban-Lubania. Transport z rzekomymi ochotnikami często zatrzymywał się na różnych dworcach. Nad ranem byliśmy w tamtejszych koszarach. Dano nam mundury i przydzielono prycze. W jednym pokoju, razem z podoficerem było nas trzynastu. Nie było tam łatwo, a Niemcy z Rzeszy traktowali nas wrogo. Wyzwiska, od polskich świń, nie należały do rzadkości. Mogliśmy zameldować o tym dowództwu, ale obawialiśmy się zemsty i dalszych upokorzeń. Całe szczęście, że znaliśmy język. W Górkach uczyłem się go w trzech ostatnich klasach i to po dwie godziny tygodniowo. Zapamiętałem dużo słówek, więc jakoś sobie radziłem. Po dwóch tygodniach odbyła się przysięga na Fuhrera.
We Francji
Potem przerzucono nas do Francji. Podróż trwała blisko 10 dni. Nie wolno nam było wychodzić z przedziałów. Otrzymywaliśmy suchy prowiant, a zupę i herbatę serwowano nam na większych stacjach, na których czekały już gary na wózkach. Ze względu na naloty alienckie jechaliśmy nocami.
We Francji wysiedliśmy w miejscowości wielkości Cieszyna, w regionie Sevres nad Zatoką Biskajską. W Saint Maixent przechodziliśmy intensywne szkolenie. Działo się to na przełomie lutego i marca. Panował tam ciepły, morski klimat. Zajęcia trwały cały dzień, z godzinną przerwa na obiad. Wieczorem byliśmy zawsze skrajnie zmęczeni i cali utytłani kleistym błotem. Po zakończeniu ćwiczeń chciano nas wysłać na front wschodni. 10 dni spędziliśmy na dworcu w Paryżu. W końcu dowództwo zmieniło zdanie i skierowało cały transport do portowego miasta La Rochelle - nad Atlantykiem.
Tam, gdzie tylko człowiek sięgnął wzrokiem, rozciągały się umocnienia i fortyfikacje. W bunkrach morskich mogło stacjonować bezpiecznie 16 U-botów. Żadne bombardowanie nie było bowiem w stanie rozbić 7-metrowego żelbetonu. W pobliżu tych festungów miałem robocze służby. Pracowałem przy budowie następnych umocnień i zasieków. Ale to, co mojej kompani udało się wykonać jednego dnia, to następnego niszczyły samoloty amerykańskie. Nasze pozycje stale narażone były na naloty. Po każdym takim ataku było dużo zabitych i rannych.
W każdy piątek udawaliśmy się na krytą strzelnicę, a że byłem dobrym strzelcem, wygrywałem zawody. Raz, byłem najlepszym z całego batalionu. W nagrodę otrzymałem znakomity obiad, szynkę baranią, papeterię i urlop. Nie dane mi było jednak z niego skorzystać, ponieważ w rejonie kanału La Manche nasiliły się alianckie operacje wojenne. Miałem za to czas na poznanie Francuzów i ich obyczajów. Nad morzem rozciągały się setki hektarów winnic. Pracujące w nich piękne kobiety z Algierii, bez skrępowania, nago kąpały się co wieczór w morzu. Dla młodych żołnierzy była to nie lada atrakcja. W sklepach i tawernach sprzedawano kiepskie piwo. Za to wina miały wyborny smak
i w przeciwieństwie do koniaków kosztowały niewiele. Na 10 dni dostawałem 240 franków. Było to bardzo mało. Nawet nie próbowałem zaglądać do kantyn i sklepów, do których mogliśmy chodzić jedynie szóstkami. Tamtejszy ruch oporu sięgał wszędzie. Pojedynczy żołnierz ginął bez śladu. Niemcy o dłuższym stażu "francuskim" opowiadali, że w roku 1940 Francuzi zamiast walczyć, łowili ryby i grali w karty. Dopiero później ich znienawidzili.
Lubiłem chodzić na tamtejsze jarmarki. Jesienią handlowano owocami. Wszędzie bowiem rosły drzewa owocowe. Nie brakowało ich dzikich odmian. Te zaś fantastycznie rodziły, ale nie nadawały się do jedzenia. Z drzewa spadały ogromne ilości gruszek, jabłek i śliwek. Miejscowi rolnicy ładowali je widłami na taczki, sypali na wozy i transportowali do winiarni i przetwórni. Otrzymywali za nie jabłecznik zwany "cidem". Przechowywali go w ogromnych beczkach i pili nawet do śniadania, choć było tam nieco alkoholu. Równie niezwykłe były tam krowy z czerwoną sierścią i bardzo dużymi wymionami. Ważyły około tony. Cały rok trzymano je na polach i tam dojono. Mleko wożono w konwiach wózkami, ciągnionymi zazwyczaj przez osła. Jeden z gospodarzy, dostarczający mleko z mleczarni miał farmę w pobliżu morza, niedaleko naszych posterunków. Kiedy nadarzyła się okazja porozmawialiśmy z nim, choć było to zabronione. Przedstawiliśmy się, że jesteśmy Ślązakami z Polski. Od razu zaczął nas inaczej traktować. Otrzymywaliśmy od niego tłuste, gotowane mleko, o które Niemcy byli zazdrośni. Nie minęło kilka tygodni, jak ktoś na nas doniósł. Ponowiono zakaz kontaktów z Francuzami. Jego złamanie groziło surowymi konsekwencjami. Jednak dalej chodziliśmy do gospodarza, ale mleko piliśmy już u niego na farmie.
Końcem marca 1943 r. niespodziewanie zaczęto nas wypytywać, czy już się zaaklimatyzowaliśmy we Francji i czy nie przeszkadza nam ciepło. Sens tych dziwnych pytań wkrótce się wyjaśnił. Ci, co zadeklarowali się, że skwar nie ma wpływu na ich samopoczucie pojechali do Marsylii. Dla przeszło 400 chłopa wydano nowe mundury. Niebieskawe zmieniliśmy na brązowe. W porcie również nie mogliśmy chodzić pojedynczo po ulicach. W jednym ze sklepów chciałem kupić papier listowy. Sprzedawca rozpoznał po akcencie, że nie jestem Niemcem. Poradził mi, abym nie jechał do Afryki, a znalazł schronienie u partyzantów, do których obiecał, że mnie zaprowadzi. Nie mogłem przystać na tę propozycję, skoro przed sklepem czekało na mnie czterech moich kamratów.
W Egipcie
Wszystkie zgromadzone na nabrzeżu bataliony załadowano na cztery okręty. Popłynęliśmy przez Morze Śródziemne. W czasie podróży nękały nas alianckie samoloty. Później ciężarówkami zawieziono nas w głąb Egiptu.
W lipcu 1942 roku zakończyła się bitwa pod Al Alamein. Alianci przyparli Afrikakorps feldmarszałka E. Romla do morza. W maju 1943 roku zakończyła sie kampania tunezyjska. Rozbite wojska niemiecko-włoskie ewakuowały się.
W Normandii
Nie minęły trzy tygodnie, a już byłem w Bordeaux. Stamtąd wysłano mnie na półwysep Cotentin w Normandii. Moja kompania rozlokowana została w podziemnych, wielopiętrowych bunkrach, które potem obudowywaliśmy zaporami przeciwdesantowymi i przeciwczołgowymi. Wszędzie stawialiśmy stalowe kozły i miny, uważając na samoloty amerykańskie. Od brzegu angielskiego dzieliło nas około 80 km. Niemiecka artyleria ciężka z Calais ostrzeliwała Dover.
Przy stawianiu kolejnych fortyfikacji pracowaliśmy całymi dniami. Większość robót wykonywały koparki i różny sprzęt budowlany. Niemal bez przerwy szalunki zalewano betonem. W tych trudnych warunkach postawiliśmy ponad 3 km umocnień. Pamiętam, że pewnego wiosennego dnia, wraz z 80 żołnierzami udaliśmy się na najbardziej odległą budowę na plaży Utah. Po południu ogłoszono alarm. Po niebie krążył samolot szpiegowski zwany "ufo". Zameldowałem o tym feldfeblowi, ale ten wcale się tym nie przejął. Po dwóch godzinach nadleciało od morza 8 samolotów myśliwskich. Ukryłem się w urwisku. Atak, tuż nad wodą, trwał kilkanaście minut. Ani jedna maszyna nie została strącona. Na tak niskim pułapie - znajdowały się poza zasięgiem dział przeciwlotniczych. Postraszyłem dowódcę, że zamelduję o jego niedbalstwie. Ten błagał, aby nikomu nic nie mówić. Wiedział, że grozi mu za to rozstrzelanie. Przez jego głupotę zginęło 30 młodych ludzi. Po załadowaniu na ciężarówkę, pochowani zostali w zbiorowej mogile w Cherbourgu.
Po Wielkanocy obergefrajter Oym przywiózł z domu małe, trzylampowe radio. Miał je zawsze w bunkrze, w którym trzymałem wartę. Korzystając z chwili, sięgnąłem po radio i pokręciłem gałką. Trafiłem na dziennik po polsku, nadawany z Londynu. Dużo się z niego dowiedziałem o wojsku polskim w Anglii i o II korpusie we Włoszech. O wszystkim opowiedziałem Oymowi, lecz ten nie zachował tych informacji dla siebie. Podczas następnej warty zastawiono na mnie pułapkę. Włączyłem radio nie przypuszczając, że ktoś może mnie obserwować z ukrycia. Zdemaskowano mnie. Zdążyłem wyłączyć radio, ale nie udało mi się już zmienić stacji. To był dowód koronny mojej zdrady. Pod bronią zaprowadzono mnie do dowództwa. Znalazłem się w areszcie w La Rechell, z którego przewieziono mnie do pobliskiego więzienia w małym, uroczym misateczku La Paris. Takich, jak ja lub mnie podobnych było tam około setki. Pochodzili z różnych formacji, mieli różne stopnie wojskowe. Jeden raz dziennie otrzymywaliśmy zupę i chleb. Po trzech dobach stanąłem przed sądem wojennym. Odczytano mi akt oskarżenia. Przestępstwem było słuchanie nieprzyjacielskich stacji radiowych, ale największą zbrodnią było rozpowszechnianie uzyskanych z nich wiadomości. Groziła mi kara śmierci. Poprosiłem o tłumacza. Został nim podoficer Wontroba z Katowic. Ten spytał po polsku "coś nabroił?". Szybko opowiedziałem. Doradził mi jak i co mam mówić "nie wolno ci mówić Wy, tylko My". Nie miałem czasu do namysłu.
Proszą powiedzieć panu hauptmanowi: "Co z tego, że pozbędziecie się jednego człowieka. To wam nic nie da. MAMY przecież ciężką sytuację na frontach. Nie wiadomo, czy tę wojnę WYGRAMY. Jak PRZEGRAMY to pan hauptman będzie miał gdzie wrócić, ale nie ja. W mojej ojczyźnie uznają mnie za zdrajcą. Tyś w niemieckim wojsku służył -powiedzą". W podobnym stylu mówiłem dalej. To mnie uratowało. Wycofano karę śmierci, lecz jednocześnie przeniesiono mnie karnie o 60 km na zachód od Cherbourga, w rejon Cayen.
Niemcy już w maju 1944 r. spodziewali się lądowania aliantów we Francji, tylko nie wiedzieli, gdzie się to stanie. Dlatego spaliśmy w pełnym rynsztunku, w ubraniach, nawet butów nie wolno było zdejmować. W każdej chwili musieliśmy być gotowi do walki.
Niespodziewanie 6 czerwca o godz. 1.30 spadła na nasze pozycje nawała ognia. Na horyzoncie pojawiło się ogromne, pływające "miasto", złożone z ponad 5 tys. okrętów, transporterów, krążowników i pancerników. Potężne pociski rozrywały bunkry. Bomby spadały z powietrza. Krążyły nad nami setki samolotów. Jedne atakowały nabrzeże, a inne leciały w głąb lądu, na niemieckie odwody. Rozpętało się piekło! O godzinie 6. rano dotarły do brzegu pierwsze łodzie desantowe. W tym ogromnym zamieszaniu, pośród wybuchających wszędzie bomb, udało mi się uciec. Po godzinie byłem około 12 km od Cherbourga. Wtedy to, inne oddziały sprzymierzonych uderzyły z podobnym skutkiem od strony Brestu. Wsparte potężną nawałą ogniową parły na Carenton. Ci, którzy zostali w rejonie plaży Utah i Barneville - zginęli. Tylko nieliczni dostali się do niewoli. W drugim dniu operacji "Overlord" otoczona została VI Armia feldmarszałka G. Runstedta, licząca około 160 tysięcy żołnierzy.
Alianci wzywali Niemców do poddania się, ale ci nie chcieli o tym słyszeć. Na dodatek nie wycofali się. Chcieli walczyć do ostatniego naboju. Przez dwa tygodnie trwaliśmy pod nieustannym ostrzałem z lądu, powietrza i wody. Wszędzie było pełno trupów, z których unosił się fetor nie do wytrzymania. Przybywało rannych. Szybko skończyła się żywność i zaczęliśmy głodować. Nawet wody brakowało. Pamiętam, że złapaliśmy błąkającego się barana, lecz nie mogliśmy go upiec. Amerykanie, gdy tylko spostrzegli dym z ogniska, zaraz zaczęli strzelać w to miejsce.
Front stale sie kurczył. Zginęło około 40 tys. żołnierzy. Na parę dni przed kapitulacją uciekłem z oddziału. Wraz z kolegą Janem Wyką pochodzącym ze Starogardu schowaliśmy się w rozbitej stodole, w słomie. Mieliśmy karabiny i granaty. Tam przeczekaliśmy o głodzie - trzy noce. Pociski coraz rzadziej już padały. Chciało nam się pić. Pochodziłem po podwórzu i zamiast wody znalazłem beczkę z cidem. Kamrat strzelił do niej z pistoletu. Piliśmy tak łapczywie, że ani się spostrzegliśmy, a byliśmy upojeni tym trunkiem. Gdy już się opamiętaliśmy, Wyka poszedł do stojącego obok domu, w którym ukrywała się francuska rodzina. Dwoje dzieci popadło w histerię. Huk wybuchających pocisków i ciągłe zagrożenie zrobiły swoje. Staraliśmy się jakoś opowiedzieć gospodarzowi, kim jesteśmy. Ten ożywił się dopiero na słowo "Pologne". Następnego dnia dał nam do zrozumienia, że opowiedział o nas Amerykanom i że musimy opuścić zagrodę, i się poddać. Broń zostawiliśmy w stodole i wraz z Francuzem poszliśmy w kierunku amerykańskich pozycji. Idąc za nim natrafiliśmy na trzyosobowy patrol. Podnieśliśmy ręce do góry. Jeden z żołnierzy podszedł do nas i zrewidował kieszenie. Mnie zabrał brzytwę, a koledze wieczne pióro. Potem zagwizdał. Po chwili przyszedł sierżant w starszym wieku. Wówczas półgłosem spytałem Wykę o to jego pióro. Kiedy Amerykanin usłyszał polskie słowa krzyknął: "Stać! Coście za jedni?" Posypały się przekleństwa i kazał nam podejść pod drzewo, a sam zarepetował karabin. Chciał nas rozstrzelać. Wtedy padłem przed nim na kolana i zacząłem błagać o litość. Powiedziałem mu przy tym prawdę o tym kim jesteśmy i dlaczego uciekliśmy z frontu.
Okazało się, że ojciec tego żołnierza dawno temu wyemigrował z Polski, a on urodził się już w Stanach. Po namyśle odłożył karabin i zaprowadził nas na łąkę, na której stało pełno czołgów. Tam dostaliśmy po paczce papierosów, chleb z masłem i pomarańczami oraz kakao. W międzyczasie zaczęło przybywać wokół nas jeńców. W południe przyszedł jakiś kapral i począł wypytywać się, kto jest Polakiem, a kto Niemcem. Po oddzieleniu jednych od drugich dostaliśmy obiad, którego poskąpiono Niemcom. Cały czas uważaliśmy, żeby zbyt dużo nie zjeść, gdyż mieliśmy za sobą długotrwałą głodówkę.
W Wojsku Polskim:
Potem podjechały ciężarówki wojskowe, którymi kierowali Murzyni. Pod wieczór byliśmy nad brzegiem morza, w obozie otoczonym zasiekami i drutem kolczastym. Tam ponownie skontrolowano nasze kieszenie i załadowano nas na statek. Około 4000 jeńców wyglądało żałośnie. Wszyscy byli brudni, nie ogoleni i szarzy z wyczerpania. Rano znaleźliśmy się w angielskim porcie Portsmouth, stąd przetransportowano nas do obozu, w którym spaliśmy pod namiotami. Na drugi dzień, Ślązaków, Czechów i Francuzów oddzielono od Niemców. Mnie, wraz z około 500 kolegami, wysłano do bazy Wojska Polskiego niedaleko Edynburga. Na miejscu spisano nasze dane osobowe. Musieliśmy się wykąpać i poddać badaniom lekarskim. Dopiero wówczas wręczono nam mundury.
W pierwszym tygodniu lipca odbyła się przysięga. Po niej, gdzieś około tygodnia później, otrzymałem numer identyfikacyjny "36412" i skierowano mnie do szkoły podoficerskiej Żandarmerii Wojskowej Regulacji Ruchu. Jej komendantem był major Malion, a jego zastępcą porucznik Rojek. Pod kierunkiem instruktorów polskich i angielskich uczyłem się terenoznawstwa, posługiwania się mapą wojskową, przepisów ruchu drogowego i języka angielskiego. Zaliczyłem także kursy prawa jazdy na niemal wszystkie pojazdy, za wyjątkiem gąsienicowych. W mojej grupie było 60 żołnierzy. Żołd otrzymywaliśmy co 10 dni. Nauka trwała 3 miesiące, od rana do wieczora. Egzamin końcowy zdałem z wynikiem dobrym i mianowano mnie starszym szeregowym. Później nastały święta Bożego Narodzenia. Spędziliśmy je "na smutno", tęskniąc za krajem, domem i rodzinami.
Początkiem 1945 r. miałem już inny mundur i nazwisko. Przybrałem pseudonim Franciszek Walejczyk. Gdybym bowiem dostał się do niewoli jako Franciszek Staniek, Niemcy niechybnie rozstrzelaliby mnie za zdradę. Broń otrzymałem dopiero na statku pasażerskim, który zawiózł mnie do Ostendy w Belgii. W obozie wojskowym na przedmieściu przydzielono mi ciężki motocykl marki BSA. Po skompletowaniu wyposażenia, mój oddział wyjechał na front.
Do Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka dołączyliśmy pod Bredą. Był koniec lutego. Wojska sprzymierzone zdobyły już Belgię i wkroczyły do Holandii. Na granicy z Niemcami wytypowano mnie do służby na skrzyżowaniu dróg. Było to ciężkie i niebezpieczne zajęcie. Niemal codziennie ginął ktoś z mojej formacji. Któregoś dnia i ja zostałem ostrzelany z karabinu maszynowego. Jeden z pocisków trafił mnie w nogę, a pozostałe zapaliły motor, z którym przewróciłem się do rowu. Całe szczęście, że nie zostałem przez niego przygnieciony. Szybko wystrzeliłem czerwoną rakietnicę i z przestrzelonym mięśniem jak najdalej odczołgałem się od motocykla. Nie przewidział tego Niemiec, który do mnie strzelał. Myślał, że mnie zabił. To dało mi nad nim przewagę. Wypatrzyłem go i nie dałem się zastrzelić. Po kwadransie nadjechał jeep. Zabrano mnie do szpitala polowego, w którym spędziłem 14 dni. Noga zagoiła się, lecz jeszcze długo nie mogłem nią uruchomić startera motocykla. Dlatego mój dowódca, kapitan Kugler, przydzielił mnie czasowo do ochrony gen. S. Maczka. Ale długo u niego nie pobyłem. Generał nigdy nie zważał na bliskość toczących się walk i dosłownie igrał z losem. Ciągle zapominał o hełmie, rzadko kiedy nosił przy sobie pistolet. Ja zaś bardzo bałem się o niego. W końcu znudziła mu się moja nadopiekuńczość i odesłał mnie z powrotem.
Do mojego oddziału wróciłem 20 kwietnia 1945 r. Stacjonował on wtenczas w miejscowości zwanej dzisiaj Papenburg, w której mieszkali sami Polacy. Kiedy razem z moim plutonem zdążałem na front, zauważyłem na niebie walczące ze sobą samoloty niemieckie i alianckie. Jedna z maszyn zadymiła i spadła do pobliskiego lasu. Pilot uratował się na spadochronie. Otrzymaliśmy rozkaz pojmania go. Ten zamiast się poddać, "przywitał" nas strzałami z pistoletu. Jego kule dosięgnęły przyjaciela - Leona Pykę z Mikołowa. Wywiązała się strzelanina. Po serii w kierunku miejsca, gdzie się Niemiec ukrywał, nastała cisza. Podeszliśmy tam. Ciężko ranny, leżał na wznak. Nazywał się Hans Schróder i pochodził z Osnabriick. Niestety, zmarł w drodze do szpitala.
6 maja 1945 r. byliśmy pod Wilhelmshaven, ogromną
Generał Maczek przyjął ich kapitulację na jednym z okrętów, w towarzystwie gen. wojsk brytyjskich - Goulta. Tam zastał nas koniec wojny. Potem skierowano nas do Meppen, gdzie rozlokowaliśmy się na dłużej. Rozpoczęła się demobilizacja Samodzielnego Szwadronu Regulacji Ruchu. Oficerów wcielono do VI Szwadronu Żandarmerii i porozsyłano po różnych posterunkach w "naszej strefie okupacyjnej". Mnie przydzielono do VI plutonu, który zajmował się wyłapywaniem zbrodniarzy wojennych, esesmanów, odbieraniem cywilom broni, patrolowaniem ulic.
W lutym 1946 r. przeniesiono mnie o 20 km na południe, do Lingen, do IV plutonu. Stało się to akurat wtedy, gdy wylały wszystkie miejscowe rzeki. Obfite deszcze padały 10 dni, a w górnym ich biegu nastały roztopy. Saperzy polscy bronili przed powodzią mostów, a my organizowaliśmy ludność do budowania umocnień na wałach rzeki Ems. Cóż, kiedy worki z piaskiem na niewiele się zdały. Poziom wody stale się podnosił. W ciągu kilku dni woda zalała Lingen. Na rynku było jej ponad 3 metry. Stan ten trwał jeszcze pół miesiąca. Na wyczerpanych wojną ludzi spadł jeszcze jeden kataklizm. Nam pozostało tylko dowozić im żywność i wodę.
3 maja 1946 r. odbyła się defilada naszej dywizji. Przyjmował ją marszałek B.L.Montgomery. Wręczono wiele medali i przyznano awanse. Wtedy też, zostałem kapralem. Niestety przyjaźń Anglików do Polaków zaczęła powoli zanikać. Staliśmy się dla nich niepotrzebnym już ciężarem. Stopniowo rozformowywano Siły Zbrojne na Zachodzie, a do Polski wracali nieliczni. Dla tych, którzy chcieli zostać - organizowano kursy i szkolenia, aby każdy żołnierz będący w cywilu, mógł znaleźć jakąś pracę. Otwierano różne szkoły. Ja także podjąłem naukę w szkole oficerskiej dla żandarmerii w Szkocji. Od września do kwietnia następnego roku wykładano w niej prawo brytyjskie, kodeks karny i język angielski.
Powrót
Tuż po pomyślnych dla mnie egzaminach znalazłem się ponownie w Lingen, gdzie otrzymałem wiadomość od Ludwika Kubienia z Nierodzimia. Pisał mi, że moja żona i dziecko żyją i czekają na mój powrót. Nie namyślałem się ani chwili. Przestała mnie interesować promocja na stopień oficerski oraz wieść
Do Skoczowa dotarłem 26 września 1947 r. Żonę Agnieszkę odnalazłem w pustym mieszkaniu, w budynku Strizkich przy ul. Mickiewicza. W domu były jedynie trzy garnki, dwie łyżki, leżanka i stół. Nim jeszcze rozpoczął się dla mnie nowy okres życia, odsiedziałem trzy miesiące w cieszyńskim więzieniu za obrazę żołnierza polskiego. Nie mogłem pozwolić na to, aby lżył on mnie i moich towarzyszy broni z dywizji tylko za to, że na Zachodzie przelewaliśmy krew za ojczyznę.
Opracował Robert Orawski
Kalendarium pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” 1999, udostępnionego dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.