Maria Wróbel
"Nie lubię wspomnień"
Mam 70 lat i nie lubię wspomnień. Na półce z książkami leży gruby zeszyt wypełniony dziecinnym pismem - mój pamiętnik. Nie zaglądam do niego - bo ja nie lubię wspomnień. Ale oto pojawił się na ekranie telewizyjnym serial "Boża podszewka", wzbudzający duże zainteresowanie i kontrowersje.
Podczas glądania go - odżyły wspomnienia. Miałam tyle samo lat, co Genia - córka "bożej podszewki" - Marysi, kiedy odjeżdżałam z rodzinnych stron bydlęcym wagonem w nieznane, zostawiając groby bliskich. Mój ojciec podobnie jak ojciec Gieni był sędzią. Ale nie poczciwym safandułą z filmu, lecz kochającym i dbającym o rodzinę, w sile wieku mężczyzną.
Moja matka nie oszalała po stracie męża, lecz gdy została sama z dwójką dzieci bez środków do życia, walczyła o byt i przeżycie, wierząc w lepsze jutro. Mieszkaliśmy nie w Wilnie, lecz we Lwowie, a podczas wojny na wsi podlwowskiej u rodziny ojca.
Ale cóż porównywać. Zacznijmy od początku - od 1 września.
Tak ten dzień opisuję w pamiętniku: "Stało się coś strasznego! Rano poszłam kopać rów przeciwlotniczy z sąsiadami. Ziemia była ciężka, więc tylko odgarniałam łopatą ziemię. Wtem, nad głowami zahuczał samolot. Patrzymy i podziwiamy. Na tle błękitu płynie potężny trzymotorowy samolot.
- To pewnie angielski - stwierdziliśmy i dalej do pracy. Po godzinie ktoś przyszedł z miasta i mówi, że Niemcy bombardowali Śniadecką, że poburzyli domy, zabili wielu ludzi."
Nasze mieszkanie wynajęto, a rodzice z dziećmi i częścią dobytku pojechali do dziadków, do miasteczka niedaleko Lwowa - by przeczekać. Wszyscy myśleli, że "wojna szybko się skończy". Takie były nadzieje. Zamieszkaliśmy w wynajętym pokoju. Cenniejsze rzeczy zostały u dziadków, reszta w schowku, w domu we w 1939 roku. Lwowie.
Przed Bożym Narodzeniem ojciec został aresztowany. I tak jak w "Bożej podszewce" mama chodziła pod bramy więzienia, aż po kilku dniach ojca wypuścili. Zdawało się, że groza minęła. Zaczęłam chodzić do szkoły.
Aż nadszedł dzień 10 kwietnia 1940 roku. W dziewczęcym pamiętniku zanotowałam: "W nocy o 12-tej godzinie Moskale zabrali tatusia do więzienia, a było to tak: ok. 11 godziny zbudziłam się. Na ulicy panował szalony ruch. Wtem nasz sąsiad Rosjanin puka i mówi: powiedzcie gospodarzowi, niech otworzy bramę. Mama puka do p. Jasińskich mówiąc: Moskal chce, żeby otworzyć bramę. Po długich pertraktacjach pan Jasiński otworzył. Po chwili pani Jasińska mówi, że robią u nich rewizję i nas to samo czeka. Po strasznej godzinie oczekiwania przyszli do nas. Zrobili rewizję i zabrali tatusia z panem Jasińskim. Tej chwili pożegnania nie zapomnę nigdy. Tego odejścia niewinnych ludzi otoczonych strażą, jak zbrodniarze".
Tej nocy zabrano z domów do więzienia wszystkich mężczyzn z miasteczka, którzy w jakiś sposób "zagrażali" władzy radzieckiej. Przede wszystkim inteligencję - w sile wieku. Moja mama wiedziona jakimś przeczuciem, wysłała mnie na wieś do ciotki - siostry ojca, a sama spakowała podręczne rzeczy do dwóch walizek i ukrywała się z 6 - letnim synkiem u znajomych starszych nauczycielek. W nocy z 12/13 kwietnia zabrano do bydlęcych wagonów stojące na dworcu rodziny aresztowanych i innych ludzi, w tym mojego dziadka za to, że jego syn był oficerem (zginął w Katyniu) i jego synową. Wszystkich wywieziono do Kazachstanu. W pustym domu na łóżku została moja babcia, chora na raka. Mama dowiedziawszy się o tym, przebrała się za wiejską babę i uciekła z moim bratem na wieś, tam gdzie ja już byłam.
Ciotka odstąpiła nam jedną izbę z piecem, czymś do spania i tak zaczęła się nasza egzystencja, praktycznie od zera.
W czerwcu 1941 r. Wkroczyli Niemcy. Było to dla nas jakieś wyzwolenie, bo zniknęła groźba wywiezienia na wschód. Mama miała większą swobodę w poruszaniu się, ze Lwowa przywiozła nieco naszych rzeczy.
W 1,942 roku panował wielki głód. Chodziłam od chaty do chaty i prosiłam o nasiona, którymi można by było obsiać ten kawałek ziemi. Ludzie dawali po szczypcie nasion pietruszki, buraków, garść fasoli, parę kartofli i tak. - uzbierało się. Żeby lepiej rosło nosiłam w wiadrach gnojówkę w pole i podlewałam rośliny. Za troskę ziemia zapłaciła nam obfitym zbiorem i już nie byliśmy głodni.
Front zaczął się zbliżać, były naloty, słyszeliśmy wystrzały armat. 14 lipca podczas bombardowania, dwie bomby wybuchły obok rowu - schronu, gdzie schowała się mama z bratem i jeszcze 12 osób. Wszyscy zginęli! Ja ocalałam cudem, bo pasłam krowę w pobliskim sadzie i nie zdążyłam się schronić razem z nimi.
Zostałam sama - mając 16 lat. Jak na ironię, parę tygodni wcześniej przyszła wiadomość, że ojciec jest w Teheranie. Mama miała nadzieję, że jak Rosjanie (teraz alianci) wkroczą, to łatwiej będzie spotkać się z tatą. Jak pamiętam, całe te trudne lata żyliśmy wciąż jakąś nadzieją. Nie było w nas rozpaczy, a wprost przeciwnie - cały czas nadzieja, że wkrótce wojna się skończy i będzie dobrze. W najtrudniejszych chwilach nie traciliśmy ducha.
Po stracie matki i brata znowu zaczynałam nowe życie, nadzieja była mi bardzo potrzebna. Przygarnęła mnie rodzina profesora, u którego brałam lekcje. Zamieszkałam u nich w roli ni to krewnej, ni to służącej. Profesora wkrótce zabrano do wojska - została żona z małym dzieckiem i w ciąży oraz rodzice. Profesor poszedł wojować - dotarł aż pod Pragę.
Skończyłam 9 klasę, opiekując się jednocześnie nowo narodzonym dzieckiem mojej opiekunki i pomagając w domu. Ale coraz częściej dawano nam do zrozumienia, żeby wyjechać. Wciąż nachodzono nas i pytano, kiedy wyjeżdżamy "do Polski".
We wrześniu 1945 r. wraz z moją opiekunką, jej 4 - letnim dzieckiem i 9 - miesięcznym niemowlęciem wsiadłyśmy do bydlęcego wagonu i pojechałyśmy w nieznane na Zachód. Ona zostawiła własny dom z rodzicami, którzy potem dojechali. Ja - groby bliskich, dom we Lwowie.
Zaczęłam pracować jako przedszkolanka, równocześnie ucząc się. Zarabiałam pieniądze, które oddawałam moim opiekunom. Zajmowałam się też ich dzieckiem i sprzątałam mieszkanie. Podczas wakacji prowadziłam półkolonie w podbytomskiej dzielnicy i tam zaprzyjaźniłam się z gronem nauczycieli. Wszyscy mieszkali w domu nauczycielskim przy szkole. Wkrótce zrobiłam kurs dla niewykwalifikowanych nauczycieli, dostałam posadę nauczycielki w zaprzyjaźnionej szkole i mieszkanie. Wtedy wyprowadziłam się od moich "dobrodziejów".
Cenię ich za to, że mnie przygarnęli, ale ich chleb był nieraz bardzo gorzki.
I tak po pierwszej złej wiadomości ojciec otrzymał mój list. Zaczęła się wymiana listów, przychodziły paczki. Był problem, czyja mam dostać się przez zieloną granicę do ojca - czy on ma wrócić? Ja absolutnie nie zgadzałam się na wyjazd i ojciec mimo psychicznych eporów i strachu przed sowiecką władzą, w październiku 1947 r. przyjechał do kraju.
Autorka wspomnień mieszka obecnie w Skoczowie. Tutaj znalazła spokojną przystań po wielu tragicznych przeżyciach wojennych, trudach życia codziennego i latach pracy zawodowej. W Skoczowie mieszkają także jej dzieci i wnuki.
Kalendarium pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” 1999, udostępnionego dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.