PO DUCHOWE RUNO DO KRAKOWA
Uśmiechnięte wzeszło słoneczko spoza Klimczoka 14 sierpnia 1847 r.
- Bydymy mieli Pawle piękny dzień - rzekł z uradowaniem Jędrys Cińciała co burz liwą noc spędził w pogwizdowskim folwarku, gdzie ojciec Pawła był już dłuższy czas zarządcą pańskiego dworu.
- Dobrześ Jędrysie zrobił, żeś przyszeł wczora do nas i że my se razem z moim tatom naszóm wycieczkę do Krakowa omówili.
-1 jo sie cieszym, że twój tata sie zgodzili na naszóm wyprawę i że mamulka już ci napakowali dobroci do torby.
- Bydzie mi to z początku ciężało, ale co dnia torba bydzie lekciejszo.-
- Dzisio poniesemy na zmianę, a jutro mie też mamulka oszerujóm podobną i nie by dym narzykać.
Dochodzili obaj młodziocy do przedmieść Cieszyna.
- Słyszysz - odezwał się Paweł - na kościołach zygary wybijajóm godzinę szóstóm.
- Słyszym, słyszym jak to przijymnie źni w uszach.
- Ale powiydz mi kierędy bydymy śmigać ku Kozakowicóm.
- Przód cie muszym upozornić, że jak pujdymy przez miasto, noleży mówić po miejsku, a nie po dziedzińsku - zalecił Paweł.
- Dobrze, dobrze, zaraz ci wytyczę naszą trasę: a więc od zamku skręcimy wydłuż
- To jest plan do przyjęcia - odrzekł sucho Paweł.
I dreptaliśmy razem raźnym krokiem ku Puńcowu, słuchając jak dziewczęta nad Puńcówką wyśpiewują: „Pod górami torka, torka niezdrzało je a Glajcarów Jura ospały je..." zaś nieco dalej odezwał się zaspany głos Jury, co wyganiał krowy: „Nie widzieliście tam wilczego ogona, wszystki krowy w polu a Jewczyne dó-ma..."
- Słyszysz jak se wyśpiywujóm po naszemu? - zaczął Jądrys.
- Słyszę.
- To my też zaś zacznymy po dziedzińsku.
- Szanuj se gęby - zamknął Paweł dialog.
Szli więc odtąd w ciszy, zasłuchani w skowrończe śpiewy, bulgot cichy Puńców-ki, kukurykanie rzadkie koguta czy gęganie gęsi. Kiedy przebrzmiał głos dzwonu z miejscowego gotyckiego kościoła, Jędrys spytał:
- Czy znasz legendę o budowie tego kościoła?
- Znam! - odrzekł krótko Paweł. Szli znowu jak dwaj niemi.
Przed dzięgielowskim zamkiem znowu Jędrys spytał:
- A czy wiesz o tym, że Tatarzy byli na naszej Czantorii?
- A ty wierzysz w takie bajdy? - odgryzł się Paweł.
Przystanęli przed zamkiem, popatrzyli na kamienne figury Ondraszka i Juraszka i weszli w głębszy las, przez który prowadziła wyjeżdżona droga w stronę Cisownicy. Pod górką na odsłoniętej polanie Jędrys zaproponował:
- Amoże se tak siednymy na tym rozłożystym pniu pod dębym i cosi zjemy, bo rano ani nie było czasu na to?
- Zgoda! - odezwał się Paweł nieco zgrzany, i zaraz wyjął z torby herbatę z bzu i jagodnika, by zapić kęs gryzionego krupicznioka. Poczęstował też nim Jędrysa.
- A wiysz Pawle czemu my siedli pod tym dębem? - spytał nagle Jędrys.
- Bo tu ładny widok na Tuł i słoneczko dobrze grzeje.
- A to nie jyny temu! To je historyczny dąb, pod kierym siedzymy - powiedział Jędrys z przechwałką. - W tym miejscu końcem sierpnia 1683 roku, w niedziele, od poczywało wojsko króla Sobieskiego, jak szło tędy jedną grupom na Turków pod Wiedeń. Jeden z dowódców zasadził tu żołędź, co jąnaszeł w kapsie, wbił palik kole ni. Palik po poru rokach zgnił, a z żołędzia wyrós mocny dąbek i z czasem rozrós sie w rozłożyste drzewo, pod kierym teraz siedzymy. Ale to jeszcze nie koniec. W gole szowskiej kronice kościelnej jest zapisane, że w te sierpniowóm niedziele nie było żodnych ludzi na kozaniu, bo wszyscy przybiegli tu przez Jaszynową by oglądać „skrzydlate wojsko" czyli husarów.
- Wiesz, to ciekawe, tego jeszcze nie słyszałem. Będzie to trzeba zapisać, jak zacznie w Cieszynie wychodzić zamierzono gazeta.
- No, a teraz pódźmy dali wandrem!
I ruszyli w stronę Ustronia. Z Kamieńca skręcili do Kozakowic, gdzie już Jądry-sowa mamulka czekała z południowym - jak na głodne lata - posiłkiem.. Była to mącz-na zupa z kaszą pogańską i kapusta z chlebem.
- Ni mogym wóm młodziocy dać nic lepszego, bo ziymioki zgoła wygniły skyrs deszczy, a obili też sie nie udało. A kaj wyrosło, to go trzeba kraść z pola przed desz czem. Dzisio sie wydarził taki piękny dziyń i wszyscy domowi są w polu przi suszy-niu, stawianiu czy kopaniu.
- A mie mamulko przigotowaliście co do torby na ceste?
- Dałach ci taki niewielki chleb z reźnej mąki, miyszanej z warzonymi ziymioka-mi, aby moc nie wysychoł, trochę masła z bryndzom do kofliczka, pieczek i trochę cukru do herbaty. Zaparzicie se jóm kańsi w gospodzie.
- Bardzo dobreście mi to mamulko przigotowali. Za to wóm jakąsi pieknóm książkę kupię albo nowy śniorz.
- Jestech sama ciekawo jak sie wóm bydzie darzić. A na noclegi i drobne zakupy mosz 5 reńskich w pięciokach i szustkach. Nie okocóniejcie sie też moc, byście przed deszczem doszli do Bielska.
Wypoczęci i jako tako nasyceni ruszyli raźno w drogę. Za góreckim kościołem nie skręcili w lewo do Grodźca, ale szli prosto popod Zebrzydkę lasem do Nałęża i Jaworza. Tam, w obawie przed burzą wstąpili na chwilę do Kasperka, kolegi ze szkoły, który poczęstował ich jabłkami na drogę, a kiedy burza obrała inny kierunek, ruszyli dalej, medytując głośno u kogo będą nocować.
- U Erwina Kołaczka byłoby dobrze, bo w gospodzie jego taty nie będzie kłopotu z noclegiem i przyrządzeniem sobie wieczerzy - powiedział Paweł po rozwadze.
- U kupca Zamarskiego też byłoby nieźle, z jego synem Ludwikiem dobrze się
znam z klasy - rozważał Jędrys.
- A może spróbujemy u seniora Szymki? - zaskoczył Paweł Jędrysa.
Tak schodząc „cesarską drogą" z Aleksandrowie w dół, dumali co tu wybrać. Nie śpieszyli się, bo nie zano siło się na deszcz. Na Hulance przed wejściem do miasta Stalmach zadecydował:
- Wstąpimy na farę i poprosimy ks. seniora o nocleg. Jeśli nas przyjmie, może nie będzie nas to wiele kosztowało, a jeśli go nie zastaniemy, pójdziemy do Kołaczka.
I tak odważnym krokiem doszliś my do zamku, skąd już z pewnym lę kiem zbliżaliśmy się do budynku parafialnego, przykucniętego tuż przy kościele.
Ks. senior siedział za biurkiem w swej kancelarii, kiedy weszliśmy ubożuchni. Odważniejszy Jędrys przedłożył duchownemu cel wizyty, prosząc czy byłaby możliwość zanocowania w parafii.
Ks. senior powstał z półmroku, zapalił ozdobny świecznik z grubą świecą pod szedł do każdego z nas, witając się:
- Miło mi słyszeć, że podjęliście się tak szczytnego zadania i chcecie wzbogacić założoną przez siebie bibliotekę w gimnazjum cieszyńskim, gdzie sam przed laty był jakiś czas nauczycielem, tak potrzebnymi książkami w języku polskim. Chcecie swą ofiarną pieszą wycieczką przyjść swym kolegom z pomocą dostarczyć im nowych polskich książek, by nauczyli się należycie języka rodzinnego, w którym drukowane są książki szkolne i kościelne. Sam będąc pastorem w Bystrzycy, posługiwałem się w kazaniach rękopiśmiennym ewangeliarzem mego poprzednika ks. Pauliniego i je go drukowaną „Nauką religii Chrystusowej". Niech więc wasze usiłowania zakończą się sukcesem - a o wieczerzę i nocleg już się nie kłopoćcie - i wyszedł z kancelarii, aby dać odpowiednie zarządzenia domownikom. Po powrocie wręczył nam egzemp larz książki „Zaraza gorzałki", przetłumaczonej na język polski przez ks. Winklera z Nawsia ze słowami: - „To macie ode mnie na dobry początek waszej misji".
Zbudzili się wczesnym rankiem. Było mglisto. Nie tracąc czasu, ubrali się szybko i zabierali się do wyjścia, gdy drogę im zagrodził ks. senior i poprowadził do pokoju na śniadanie. Zaś dla pokrzepienia ducha dodał im jeszcze Kotschego „Książeczkę o sadach i owocu". Ruszyli więc pełni nadziei w drogę ku Krakowu.
Była ona dość wyboista i kałużystajak to niebo nad nimi. Ale nie tracili ducha, bo mgła zaczęła odczuwalnie opadać i od czasu do czasu w jej okienkach zaczynało się wyłaniać z prawej strony drogi odległe zbocza i kopuły Beskidu. A droga wiodła za krętami z górki do doliny, z doliny do górki jak między Cieszynem i Skoczowem. Na polach tu i ówdzie niski owiesek i zleżałe nacie ziemniaczane. Z chłopskich lepianek o słomianym podszyciu dochodziły rzadkie porykiwania krów. Drzewa owocowe ogołocone były do cna. Nie nastrajało to zbyt radośnie.
By zaoszczędzić sobie wysiłku nóg, każdy z nas zaopatrzył się w mocny kij lesz czynowy dla podparcia przed upadkiem do jakiejś kałuży. Ruch wozów czy lżejszych bryczek w stronę Krakowa był nader słaby.
- Jagech jo szeł tędy przed pięci rokami - zaczął wspominać Jędrys - było mi wie-sielij na duszy, bo i pogoda była słoneczno i udało mi sie przybrać na furmankę, co ze solą od Wieliczki wracała ku Cieszynu. Mierziało mie jyny to, co bydym robił dóma, bo tatulek już byli nimocni.
- A czemuś wracoł z Krakowa? - spytał Paweł.
- Wiesz dobrze, żech po wystąpieniu z piątej klasy poszeł do Krakowa w poszuki waniu jakij pracy zarobkowej. W Krakowie ks. Kotschy polecił księgarza Friedleina. U niego niecały rok przepisowolech katalogi książek francuskich, roznosił listy po mieście a czasem pómogoł też w drukarni czy księgarni. Czułech sie tam dobrze, boch dycki widzioł jaki nowe książki wyszły drukem i mógech ich nocami czytać, a za dnia poznawać ludzi, co te książki kupowali.
-1 kogoś tam wtedy poznoł?
- Ą niejednego z profesorów uniwersytetu jak Muczkowskiego, Jakubowskiego, prezesa Akademii Umiejętności Meyera, ks. Szindlera, a raz też naszą księgarnie odwiedził Wicenty Pol i przywióz do sprzedaży swoje drukowane w Paryżu książki: Pieśni Janusza, Pieśń o ziemi naszej i Przygody Benedykta Winnickiego.
-1 czemuś opuścił Kraków? - pyta dociekliwy Stalmach.
- O tym opowiem poza miastem.
Weszliśmy do miasteczka Kęty nad Sołą, siedziby tkaczy i sukienników. Ruch tu był więcej ożywiony, bo to prawie dzień targowy. Ale czym tu targować, gdy wszędzie bieda? Trochę marnych owoców, kapusty, ziemniaczków; krów ani prosiąt żadnych. Za to z paru kościołów słychać dzwonienie na pogrzeby. Tyfus jeszcze nie pozbierał swych ofiar. Nie zatrzymujemy się też w żadnej gospodzie (w manierkach mieliśmy jeszcze herbatę) i ruszamy dalej, by tuż za miastem obok przydrożnej kapliczki bł. Jana Kantego na ławeczce spożyć „wędrowny obiad", składający się z razowego chleba z serem czy brutfanioka z masłem, zapijając to herbatą.
- Tak już my odwalili więcyj niż połowę dzisiejszej trasy - rzekł Paweł - a pogoda nóm jako tako dopisuje. Żeby my jyny w Andrychowie jaki taki nocleg naszli.
- Jak nie w mieście, to przenocujemy na dziedzinie za miastem, ba i w stodole -dorzucił Jędrys.
- Tak by my uszporowali cosi piniędzy przeznaczonych na książki. Przeżegnawszy się po jedzeniu, wzięli swoje laski i ruszyli dalej wyboistą drogą
ku Andrychowu.
- Możesz teraz opowiadać dali! - zachęcał Paweł.
- Kiedy umrzył mi tatulek było trzeba wracać do domu. I to za pojczane piniądze, bo 5 reńskich co mi mamulka posłali, zarekwirowoł mi policjant jako fałszywe.
Ale poratowoł mie znajomy drukarz u Friedleina. Ale w domu była biydajak wszę-dzi. Było trzeba poszukać jakigo zorobku kole Cieszyna. Poszełech do swoigo nau czyciela, ks. Zlika, sąsiada z Kozakowic. Polecił mi udać sie do dzierżawcy majątku Nowaka w Kaczycach Dolnych. Tam u „miłość pana" zapisywołech codziynnie dniów kę pańszczyźnianym robotnikom, zaś co niedziele sprawdzało sie to w ich obecności i znaczyło piłeczką na przygotowanych kijach jednakowej dłógości. Ale że Nowak był wielki żyżmóń, poszełech do pracy do jego teścia Kukucza w Kaczycach Gór nych. Kukucz raczyj zajmowoł sie handlem. Jeździł do Lwowa i Czerniowiec i tak skupowoł konie albo woły i transportowo! je do Tryjestu na krajowe targi. U Kuku cza teżech zapisywoł dniówki pańszczorzóm. Nie podobołech sie „forwalterowi" ma jątku i stale mi wytykoł nieścisłości, i odeszłech nie żałując, bo „więcej tam było głodówki niż wygód".
-Od początku 1845 r. przyjął mie adwokat Demel za pisarza. Płacił mi ledwo 5 reńskich miesięcznie, z czego 3 reńskie płaciłech za wikt i mieszkani. Ale Demel był „bardzo łechciwy" na piniądze i zwolnił mie niedługo, bo żol mu było tych 5 reńskich dlo mnie. Wtedy poprosiłech dr Kluckiego o przyjęcie. Ten przyjół mie z chęcią prawie potrzebowoł polskiego pisarczyka, bo prowadził sporo procesów lu dzi z Galicyi. Zarobiołech u niego 8 reń. i bardzoch sie cieszył z tego, boch móg wspo magać matkę czy brata. Miołech też sporo wolnego czau, a że dr Klucki mioł bogatą bibliotekę książek w różnych językach, zagrzebowołech sie w czytaniu polskich ksią żek i gazet. Klucki, choć morawianin, lubił mówić po polsku i wykpiwać tych, co sie wstydzą tego języka. Dzięki niemu stołech sie Polakym i zacząłech zbierać polski pieśni ludowe i przysłowia.
- No widzisz, Jędrysie, to sie może przydać do naszej nowej gazety, co ją od przy szłego roku chcieliby my wydować z dr Kluckim, a ty byłbyś jego pomocnikym, nim jo wrócym po wszystkich egzaminach we Wiydniu.
- Jo też czakom nieciyrpliwie aż sie to stanie, bo Pszczyna i Leszno już majom swoi gazety, a Cieszyn jakoś ni może ruszyć.
Andrychów ze swoimi warsztatami tkackimi się przybliżał. Weszliśmy do miasta, przypominającego Kęty swą wielkością. Było wczesne popołudnie przy pochmurnym nadal niebie. Dla pokrzepienia wstąpiliśmy do rynkowej gospody, by wypić po kufel-' ku piwa z nowego okocimskiego browaru i ruszyć dalej, pogryzając pieczki po dro dze. Przyśpieszywszy kroku, doszliśmy przed wieczorem do Wadowic i poszli jeszcze dalej do sąsiedniej wsi Barwałd, gdzie znaleźliśmy nocleg u zamożniejszego z tuszy gazdy w dolinie nad potoczkiem Cerdon.
- Skąd ta nazwa potoka? - spytał zaskoczony Paweł.
- Nie wiem, ale mo to isto jakisi związek z niedaleką Kai waryóm, gdzie szlachec ko rodzina Zebrzydowskich wybudowała przed dwustoma rokami klasztor bernar dyński z bogatą bibliotekom i wzbogaciła ją inkunabułami. Nieskorzyj wybudowano tam Drogę Krzyżowóm, co ściągo po dziś dziyń sporo pielgrzymek z całej południo wej Polski, by odciążyć nieco Częstochowę.
- Dzięki ci Jędrysie za wiadomości - rzekł Paweł - ale pódźmy już spać, bo czuję kilometry dzisiejsze w nogach.
- Ale na wieczerze wypijemy jeszcze po półliterku mleka, boch już u gaździnki zamówił - Jędrys na to - A pociesz sie też, że Kraków coraz bliżyj przed nami. Jutro o tym czasie, jeśli pogoda dopisze, powinni my dóńść.
Trzeci dzień podróży był rzeczywiście pogodny. Nasi „bibliofile" poderwali się ochoczo ze siannej pościeli, przyrządzili sobie śniadanie z własnych zapasów z do datkiem kupionego mleka. Zwolnieni z opłaty za nocleg, dali gospodarzowi paczkę tabaki i ruszyli w stronę słońca, omijając klasztor kalwaryjski. Skręcili potem w kie runku północnym ku Skawinie, ale odwracali twarz dość często ku południowi, gdyż słońce odsłoniło zagonowe pasma Beskidów i Gorców i wystrzelających spoza nich ostrych turni tatrzańskich. Piękny to był widok! Jędrys, by czas się nie dłużył, rozpoczął trzeci ciąg swych wspomnień:
- Zeszłoroczne powstanie galicyjski przeżyli my na Cieszyńskim dość spokojnie. Dużo szlachty przybywało w ucieczce do Cieszyna, jedni pozostawali, inni jechali dalej. Ubożsi przybywali do dr Kluckiego z prośbą o pomoc i radę. Był między nimi literat od Wadowic, Adam Gorczyński, co prócz gospodarki rolnej zajmował się lite raturą i malarstwem. Przebywał dłuższy czas w Cieszynie, przychodził często do dr Kluckiego, gdzie się z nim zaznajomiłem i ofiarował mi „Naukę poezji", która stała sie dla mnie przewodnikem po polskiej literaturze. Tu w Cieszynie też kończył swój dramat „Wanda" i tłumaczył wiersze Goethego.
Ja zaś w minionym roku szkolnym postanowiłem wstąpić do gimnazjum, by do kończyć przerwaną dawniej naukę. Udało mi się to dzięki ks. Kłapsi. Chodziłem na lekcje obowiązkowo w szkole, gdy było trzeba pomagałem dr Kluckiemu w kancelarii adwokackiej, a przede wszystkim uczyłem się. W kwietniu obecnego roku przy szła z Wiednia wiadomość, że od września gimnazjum ma być rozszerzone o wydział filozoficzny. Kiedy profesorzy cieszyńscy byli na dodatkowych egzaminach w Wied niu, mnie przydzielono nauczanie w jednej z klas, a od września będę uczęszczał już na kurs filozoficzny. Przyszły ferie, ty przyjechałeś i razem odbywamy wycieczkę, by kupić, a raczej wyżebrać nieco polskich książek u znajomych osób w Krakowie dla naszego założonego „Towarzystwa uczących się języka polskiego".
Nad wieczorem doszli do granic miasta królewskiego wielce strudzeni, ale i ra dośni, że dobijają celu. Niepokoiło ich tylko pytanie: Z czym będziemy wracali?
- Każdy z tych uczonych, których wymieniłem w drodze - przypomniał jeszcze Jędrys - to uczciwi ludzie, ale skąpi, czemu w obecnych czasach nie należy się dzi wić. Ale coś chyba wyżebrzemy. A teraz musimy się przede wszystkim wystarać o noc leg.
Udali się, odrzuciwszy już pomocne laski podróżne, wprost przez kordon austriacki w Podgórzu, do Rynku, do kamienicy, gdzie u zbiegu z ulicą Dominikańską mieściła się księgarnia Friedleina, w której Jędrys pracował przed trzema laty. Właściciel przyjął ich życzliwie, udzielił noclegu, obdzielił kilkunastu książkami i podał nazwiska bib liofilów, których przez kolejne dwa czy trzy dni mogliby odwiedzić i prosić o łaska wy dar dla cieszyńskiej biblioteki gimnazyjnej.
Nazajutrz ruszyliśmy na łowy. Gościliśmy u podupadającego na siłach prof. Muczkowskiego, potem dobrodusznego prezesa Akademii Umiejętności dr Mayera i prof. Jakubowskiego. Torby nam się zwolna napełniały. Drugiego dnia odwiedziliśmy dal szych wskazanych przyjaciół książki, z których każdy ze swego księgozbioru wyłus kał parę pozycji, przydatnych dla młodzieży. Trzeciego dnia zwiedziliśmy jeszcze miejscowe księgarnie, coś zakupili z nowości, coś otrzymali, coś jeszcze uzupełnili w antykwariacie. Sakiewki nam się wypróżniły, ale torby wypełniły cennymi skarba mi, między którymi był i sennik egipski dla mamulki w Kozakowicach. Dla Stalma cha była to podwójna atrakcja, bo każdą wolną chwilę wykorzystał na oglądanie pamiątek starego Krakowa: był w kościele Mariackim, w Sukiennicach, był na Wawelu i w smoczej jamie.
Dnia 20 sierpnia ruszyli w drogę powrotną. Torby z runem książkowym uwierały pieca dość boleśnie, ale był to ciężar radosny, życzliwie ofiarowany i będzie pewnie długo plonował.
Wracali tą samą drogą. W pobliżu Kalwarii Zebrzydowskiej zażądali w karczmie piwa okocimskiego dla ochłody. Arendator - żyd przyniósł im z piwnicy chłodnej „kapuśnionki" zmieszanej z wódką. Ale nie to było istotne. W gospodzie siedział przy obiedzie jakiś gazda z biczem i słuchając naszej rozmowy z arendatorem, do myślił się, żeśmy jego krajanie. Był to Heczko z Łyżbic, wracający z soląz Wieliczki. Mogliśmy więc swoje torby z książkami złożyć na wozie i kroczyć lekko pod górki na trasie, a z górek siadać na wóz.
Tak szczęśliwi wróciliśmy do domów.
OBJAŚNIENIA NIEKTÓRYCH WYRAŻEŃ GWAROWYCH:
brutfaniok - razowiec z pszennej mąki; cesta - droga; dzisio - dzisiaj;
kaj - gdzie?; kierędy - którędy; kofliczek - kubek; lekciejszo - lżejsza;
mierziało - przykro mi było; okocóniac sie - zwlekać z czymś; oszerować - zaprząc;
pieczki - suszone owoce; pięciok - 10 halerzy w. a.; pojczane - pożyczone;
reżny - żytni; skyrs - z powodu; szóstka - 20 hl. w. a.; uszporować - zaoszczędzić;
wander - wędrówka; śniorz - sennik; źni - brzmi; żyżmóń - sknera
Kalendarium pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” 1997, udostępnionego dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.