Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Oryginalne postacie z przedwojennego Skoczowa
Dział:

Robert Orawski

Oryginalne postacie z przedwojennego Skoczowa

 

Wigłasz: był rzeźnikiem z zawodu, człowiekiem w średnim wieku, nadzwyczaj czystym i sumiennym. Mieszkał w Iskrzy-czynie. Po rozwodzie z żoną w ciągu kilku lat zupełnie zdziwaczał. Handlował bydłem będąc dostawcą żywca do warsztatów masarskich w Skoczowie, Ustroniu i Cieszynie. Po udanych transakcjach lubił przesiadywać w gospodach w rynku, najczęściej u Schramka. Nie stronił wtedy od alkoholu. Po kilku kieliszkach wódki prowadził barwne i osobliwe rozmowy z samym sobą. Częstym „rozmówcą" w tych monologach był któryś z rzeźników, a nawet ostatnio kupiony i sprzedany byk. Słynne były te jego rozmowy z bykiem: „wiysz kto cie kupił! Wigłasz cie kupił bo Marekwica ni miół pinindzy, a Brychta też ni mioł..."itd. Starsi z rozbawieniem słuchali tych długich opowieści, a dzieci bez obaw złośliwie naśmiewały się z niego wołając za nim po ulicach, „Wigłasz ty byku kto cię kupił!" Nieraz Wigłasz rozzłoszczony na nie na dobre gonił za nimi po mieście. Szczególnie doprowadzały go do wściekłości gwizdy co odważniejszych podrostków. Biegał wówczas za nimi wymachując grubą laską.


Puklaty Hanzel:
w Skoczowie mieszkał w stodołach i szopach. Późną jesienią zabiegał o celę w areszcie grodzkim. Zdarzyło się nawet, że na jego prośbę o przezimowanie w więzieniu, komendant policji Józef Gałuszka mając go już dosyć, odpowiedział wyrzuceniem z komisariatu wołając za nim „przecież nic nie zrobiłeś". Hanzel był uparty i długo się nie zastanawiał. Wziął cegłę i w rynku rozbił nią pierwszą napotkaną szybę wystawową w sklepie żydowskim. I rzeczywiście udało mu się wówczas dostać do aresztu. Jak potocznie mówiono „poszeł do Bochacza na kwaśne fazole". Jako znany i w gruncie rzeczy dobrotliwy więzień mógł wychodzić z aresztu na miasto. Szczególnie w lecie pozwalano mu godzinami stać na rynku. Opie-

rał się wtedy o ścianę kamienicy, najchętniej przy jakimś sklepie i obserwował przechodniów. Oprócz „siedzenia" w skoczowskim więzieniu trudnił się drobnymi usługami. Na własnym, pokracznym wózku woził ludziom węgiel, ziemniaki, przenosił różne rzeczy, a przede wszystkim walizki. Wiążą się z tym dwie zabawne historie.

Pewnego razu do Skoczowa przyjechał bogaty Żyd. Wysiadł na dworcu kolejowym i nie zdążył jeszcze zrobić kilku kroków, a już Puklaty Hanzel podbiegł do niego oferując mu swoje usługi. Zobowiązał się przenieść mu walizką z dworca do hotelu „Pod Białym Koniem". Żyd wiedział, że jest to spory kawałek drogi, więc ochoczo przystał na propozycję Hanzla. Kiedy jednak obaj doszli do rzeki Bładnicy skoczowski oryginał zażądał od niego aż dwóch złotych za noszenie bagażu. Przed wojną było to sporo pieniędzy. Dlatego żydowski kupiec absolutnie nie chciał się na io zgodzić nazywając zaistniałą sytuację rozbojem na prostej drodze. Kłótnia o zapłatę trwała tylko chwilę. Hanzel nie namyślając się długo przełożył walizkę przez barierkę mostu i zagroził, że jeśli nie otrzyma tych dwóch złotych wrzuci ją do płynącej poniżej rzeki. Ten bogaty i elegancki pan nie miał już wtedy wyboru. Złrzecząc dał Hanzlowi pieniądze i dalej już sam z mozołem dźwigał swój bagaż co wyglądało ciekawie i zwracało uwagę przechodniów.

Innym razem Hanzel namówił żydowskiego domokrążcę na noszenie za nim jego walizki. Będąc znowu na bładnickim moście zaaranżował wspomnianą już scenkę domagając się od handlarza pięciu złotych za usługę. Rozzłoszczony Żyd nie miał zamiaru ulec szantażowi. Co więcej nie potraktował poważnie gróźb Hanzla i na domiar złego zaczął mu jeszcze wymyślać. Tego Hanzlowi było już za wiele. W jednej chwili puścił trzymaną dotychczas za poręczą mostu walizkę. Ta spadła na niewielką wysepkę, która ukształtowała się w tym miejscu na nieuregulowanej Bładnicy i rozleciała się na kawałki, a upchany w niej towar rozsypał się wokół.

Żyd chcąc nie chcąc musiał zdjąć buty, skarpetki, podkasać spodnie, przejść przez wodę i pozbierać kiepskiej jakości dobytek do swej tandentnej walizki, którą udało mu się poskaładać spinając ją paskiem do spodni. Dla przechodzących tędy ludzi i dla gapiącej się dziatwy sytuacja ta była komiczna. Wieść o niej lotem błyskawicy obiegła Skoczów, a Hanzel działając niejako z poruczenia miejscowych łobuzów zbierał od nich nie tylko pochwały ale i niezłe napiwki.

Puklaty Hanzel często zachodził do aptekarza Olszaka, zawsze skarżył się przed nim, że gryzą go pchły i prosił o jakąś miksturę. „Aptekorku dejcie mi z tej flaszki, z tej flaszeczki". Faktycznie chodziło mu wtedy o dobry łyk wódki, a najlepiej spirytusu. Olszak po długich i celowych przekomarzaniach, które go bawiły wręczał mu w końcu jego ulubiony trunek. Hanzel latem sypiał w worku wyściałanym sianem stanowiącym zakończenie toru kręgielni w parku hotelu „Pod Białym Koniem". Tam też zamarzł w trakcie jednej ze srogich zim.


Szwedzino:
żyła z tego co jej litościwi mieszkańcy miasta podali. Głównie były to kawałki chleba lub bułki. Lubiła wysiadywać w drzwiach budynków, najczęściej przy ulicy Ustrońskiej. Całą twarz miała owrzodzoną. Swoim wyglądem budziła wstręt. Często dokuczała jej miejscowa dzieciarnia. Zmarła również w czasie zimy. Znaleziono ją martwą w opuszczonej szopie na peryferiach miasta.


Królowa Anielszta:
była niedorozwinięta. Nie umiała czytać ani pisać. Całymi dniami przesiadywała w kościele, gdzie pięknie i z upodobaniem śpiewała.


Arara:
żył w wielkiej biedzie chodząc po prośbie. Był niewielkiego wzrostu. Miał też dziwną manię podobania się ludziom za wszelką cenę. Jego ubranie składało się z wielu kolorowych łat. Nawet gdy dostał coś nowego, zaraz upstrzył to po swojemu. Potem z godnością obnosił swoje dzieło po mieście pyszniąc się, że nikt nie jest tak pięknie ubrany jak on.


Pawełek Ku-Kuk:
Skoczów odwiedzał co kilka dni, a zwłaszcza wtedy gdy w mieście był targ. Nie rozróżniał pieniędzy i nie umiał liczyć ale „handlował" różnymi świecidełkami, starymi drobiazgami, lusterkami, wstążkami i wszelką tandetą. Cały był nią obwieszony, a co „cenniejsze" rzeczy miał poukładane na deszczułce noszonej na sznurkach na piersi. Do niej to przypinał też najróżniejsze medale z czasów I wojny światowej. Zawsze był uśmiechnięty. Szczególnie przyjaźnie traktował dzieci i ku ich uciesze wołał na wszystkich „a ku-kuk". Zmarł tragicznie. W czasie okupacji zastrzelił go jakiś żołnierz, do którego ten biedak odezwał się po swojemu.


Jura Z Chrustu:
po mieście zawsze chodził smutny. Lubił zaglądać na podwórza, gdzie czasami udawało się mu znaleźć jakieś zajęcie. Za wykonaną robotę przyjmował zapłatę choćby w postaci kromki chleba, którą potem z mozołem i namaszczeniem jadł. Dziękował za nią słowami „Pan Bóg zapłać za śniodani, obiod i wieczerze".

Z podwórzy nikt go nie przepędzał choć się nim brzydzono z racji jego pracy na starym cmentarzu w Skoczowie. Tam za kiepskie wynagrodzenie obsadzał groby i robił na nich porządki. Sypiał w szopie z narzędziami mieszczącej się na skarpie na cmentarzu. Zdarzało się, że w lecie kładł się spać nawet między grobami. Czasami naigrywały się z niego dzieci wołając za nim „Jura, kuminiorze jadą" co go niesłychanie złościło. Z grabiami w rękach gonił potem takich pyskaczy po cmentarzu. Zamarzł w szopie w czasie mroźnej zimy. Nie wiadomo gdzie jest pochowany.


Jureczko kominiarz:
chodził zawsze czarny jak prawdziwy kominiarz. Taki też był jego zawód. Zdaniem jego szefa Gaw-lasa pił denaturat „jak kuminiorz". Był bardzo sprawny fizycznie. Dosłownie biegał po dachach. Doszło nawet do zakładu. Ktoś zaproponował mu „Jureczko, stawióm liter, jak wyjdziesz na kumin u Hail-perna" Jureczce dwa razy nie trzeba było mówić. Nie dość, że w jednej chwili znalazł się na szczycie komina to jeszcze będąc już po kilku „głębszych" stanął na nim

na rękach i obszedł go w tej pozycji dokoła. Podobny wyczyn zaprezentował na kominie cegielni Stritzkich przy ulicy Stalmacha. Z jego strony była to szaleńcza odwaga zważywszy na fakt, że chorował na padaczkę. Zdarzało się, że jej ataki zaskakiwały go na ulicy. Pomagali mu wówczas obeznani z takimi sytuacjami życzliwi mu ludzie.

Warto wspomnieć, że w czasie okupacji dostawcami denaturatu dla Jureczki były miejscowe gaździnki, które „fasowały" ten „trunek" na „bekcuszajny" do podgrzewania strawy dla niemowląt. Przydział wynosił od 1/2 1 do 1 1/2 1 na miesiąc dla dziecka do lat dwóch. Gospodarstwa z takimi pociechami były częściej odwiedzane przez Jureczkę, zaś kominy gaździnek były oczyszczone częściej i tak jak należy.

Pod koniec wojny Jureczko został zasypany gruzem podczas bombardowania miasta. Razem z nim w suterenie uwięzionych zostało jeszcze kilka osób. Jureczko pierwszy wydostał się na zewnątrz przez małe okienko piwniczne. Gdy go zobaczyły przechodzące obok dzieci to uciekły z krzykiem wołając, że widziały diabła. Niewiele się pomyliły, bo Jureczko nie dość, że był cały czarny od brudu to jeszcze na całą ulicę domagał się wódki. Zmarł w pod-cieszyńskim gospodarstwie, w którym do końca swoich dni pasał bydło.

Opracowano na podstawie wspomnień mieszkańców Skoczowa


Kalendarium pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” 1996, udostępnionego dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.