Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Zwyczaj pasterski
Dział:

Dania Kurus

Zwyczaj pasterski

W dawnych czasach, gazdoszkowie i gaździnki posiadający swe gospodarstwa, pod koniec zimy i z początkiem wiosny, a więc na „przednówku" z niecierpliwością oczekiwali na pojawienie się na pastwiskach pierwszej zielonej, pachnącej trawy. W tym okresie bowiem stodoły i strychy świeciły pustkami. Przednówek zaczynał głodowymi ślepiami zaglądać do chlewów, obór, stajen — zwłaszcza u biedoty wiejskiej, posiadającej drobne gospodarstwa o lichej, kamienistej ziemi.


   Wszyscy w tym czasie myśleli o jednym — jak najrychlej wygnać
zabiedzoną nieraz długim postem „chudobę", na choćby liche pastwiska, nędzne miedze, na których czasem rosły grusze, czy zdziczałe jabłonie. Nieraz spotykało się tutaj tzw: „gromadnice", czyli wysypiska kamieni i perza z pobliskich poletek, na których najczęściej wypasały się schudziałe koziny i owce tych najbiedniejszych zagrodników. Te czworonogi, z braku lepszych stanowisk, musiały się zadowolić rosnącą tu bujnie tarniną, dziką różą i głogiem.


  I wreszcie nadchodził ów długo i z nadzieją na lepsze oczekiwany dzień wyprowadzania na „poszónek" krów — żywicielek, jałówek i cieląt, a u bogatych gazdów — koni, jeżeli nie były „na zarobku". Był to uroczysty dzień, uświęcony różnymi zwyczajami i obrzędami, zarówno dla gospodarzy, jak i całej reszty pasterek i pastuszków, których dole i niedole nieobce są literaturze pięknej, malarstwu i rzeźbie, zwłaszcza ludowej.


   Każdy gazda miał wielu pomocników - pastuszków, usługujących na jego
gospodarstwie. Pastusze funkcje spełniała zazwyczaj najmłodsza dziatwa u biedniejszych gazdów, zaś u zamożnych wynajmowano na tzw: „służbę" dzieci biedoty wiejskiej, a więc z rodzin „komorników" mieszkających za „odrobek" po komorach i kątach u majętnych ludzi. Tę pastuszą służbę spełniano w zasadzie li tylko za marną strawę, znoszony przyodziewek i byle jakie legowisko, częstokroć z bydłem, na tzw: „wyrku" zbitym ze starych desek i wymoszczonym słomą. Wynagrodzenie pieniężne było rzadko spotykane i to raczej w odniesieniu do parobków i dziewek, a więc starszych już wynajętych, inaczej mówiąc „zgodzonych" pomocników gospodarskich, z których pierwsi z reguły zajmowali się końmi i robotami polowymi, zaś drugie — dojeniem i obrządkiem krów i świń. Do pasienia również wykorzystywani byli ludzie kalecy, upośledzeni umysłowo i sieroty, które z wyrachowaniem były przygarniane pod dach. Taka to była smutna dola, a nieraz wręcz tragiczna, bo kończąca się kalectwem, chorobą, czasem i śmiercią małych robotników.


   W przeddzień owego, długo oczekiwanego wyjścia na „poszónek",
odbywało się generalne czyszczenie bydła, by się nie powstydzić przed sąsiadami. W określony zaś dzień odbywało się kropienie święconą wodą wszystkiego, co wychodzić miało na pastwisko, żegnano zwierzęta krzyżem świętym i modlitwami, aby zyskać błogosławieństwo boże dla bydła, by się dobrze pasło i zdrowo chowało i by przybierało na wadze, następnie cała rodzina wyprowadzała chudobę na zielona murawę.


   Pasterze opiekujący się trzodą zwykli nosić przy pasie długie, gładkie
kije, marząc o tym by ich podopieczne były równie gładkie i okazałe, by dawały dużo dobrego mleka i by je można było łatwiej i drożej sprzedać, bo wtedy spotykała ich nagroda ze strony gazdów - panoczków, względnie rodzicieli, a nagrody były różne... — lepsza strawa, coś z ubrania, jakaś upragniona rzecz, czy zabawka.

 
   Oprócz podstawowych zajęć na gospodarstwie, takich jak wypas
bydła, były jeszcze wiejskie rozrywki. Poniektóre gaździnki gotowały na przykład jajka na twardo, zaś pastuszkowie „kulali" je pod krowami, z myślą i z nadzieją, że krowy będą zawsze podobnie okrąglutkie, a więc dobrze napasione, co było przecież głównym obowiązkiem pastuszego stanu. Wypędzane bydło było częstokroć zdobione różnobarwnymi wstążkami i jedliną dla dodania uroczystego nastroju, a wolno pasące się — obwieszano dzwoneczkami, aby uchronić je przed zagubieniem, a nadto... jak po cichu mawiano, by donośnym dzwonieniem odpędzać wszelkie zło.


   Pierwszy dzień pasienia jak i kilka następnych, nie trwał długo, gdyż
zwierzęta trzeba było powoli przyzwyczajać do młodej trawy; stopniowo przedłużano czas przebywania na pastwisku, do dwóch, a nawet czterech godzin z rana i pod wieczór.


   Zwiększały się też „swaczyny" czyli podwieczorki zabierane przez
pasterzy, które było uzależnione od zamożności, ale częściej od dobrego serca i hojności gaździnek. Mimo wszystko dola pastusza nie była do pozazdroszczenia, szczególnie ciężko było tym „na służbie", chociaż tym „u swoich" także nie było lekko. Najczęściej ich strawą była pajda chleba i sera. W celu umilenia sobie ciężkiego, pastuszego życia, powstawały śpiewki pasterskie.


   Pasterze skracali sobie dłużący się czas, różnego rodzaju zabawami,
psotami oraz grą na rozlicznych instrumentach pasterskich. Najczęściej bawiono się w „szandara i złodzieja", „chowanego" , grano szmacianymi piłkami, a już do regularnych psot należało „chodzenie na łujcowe" , a więc podkradanie (czasami i z głodu) jabłek, śliwek, czy gruszek z sąsiednich ogrodów. Pastuszkowie zaliczali tego rodzaju zabawy do rzędu sprawek „odważnych zbójników" , gdyż o wyczynach różnej maści rabusiów, n asłuchali się wiele z bajek „starzików" w długie, zimowe wieczory. Natomiast dorośli kwalifikowali takie wyczyny jako zwykłą kradzież, toteż gdy złapali takiego amatora, sprawiali mu bolesne lanie. Zaś ci, którzy pasali bydło po miedzach, nie byli narażeni na tego rodzaju zgubne pokusy. Bydło pasione przez pastuszków było powiązane łańcuchami i powrozami.


   Pastuszkowie ci byli przywiązani niejako do zwierząt, nie mogli się schronić ani przed spiekotą słoneczną, ani przed ulewą, trzeba się było
szarpać z bydłem, które sięgało po rosnące koło wąskiej miedzy, zboże czy ziemniaki.

 

Jedną z najbardziej ulubionych przyśpiewek pastuszków, była piosen­ka, bardzo dobrze znana w Beskidzie Śląskim, a mianowicie: „Torka", któ­rej słowa są następujące:

 

„Za górami torka, torka, nie zdrza
ło je, a ta nasza Jewka ospało je,
wyganio krowy w połednie, w połednie,

a u sómsiada inaczyj je, inaczyj je".

 

I tak, przy śpiewnym przekomarzaniu się, pohukiwaniu „hu hu hu hu" znanym powszechnie na Śląsku Cieszyńskim „helokaniu" - nawoływaniu się z dala — powoli schodził przeciągający się czas. Zdarzało się, że przemęczony pasterz zasnął — a trzeba wiedzieć , że do jego obowiązków powszednich i niedzielnych, prócz porannego i wieczornego pasienia, należało także mnóstwo innych robót, chociażby: sprzątanie domostwa, czyszczenie bydła, wyrzucanie gnoju i utrzymywanie czystości w chlewie, pomaganie w pracach polowych, rąbanie i zbieranie drzewa w lesie, palenie w piecu, zbieranie jagód i grzybów. Tymczasem powierzone jego pieczy zwierzęta, wchodziły do tzw: „szkody" na obcy grunt, najczęściej uprawy, to wówczas nucono mu żałośnie:


„Nie dała,. Nie dała, żeby się szkoda nie stała, nie stała, bo jak się szkoda

też stanie, też stanie, to nasz Antek dostanie, ej dostanie!"

 

   Co poniektórzy głodni pastuszkowie, upominając skąpą gaździnę — ku jej złości i niezadowoleniu wyśpiewywali:


„Hola, hola ko
ło goja, kole łónej łolszyny, nie dalimi gospodyni dzisio
swaczyny, ej swaczyny!"

 

Zabawiano się też strzelaniem z ustrojonych we wstążki i „kućki"strzelb. Echo, przy dobrej pogodzie roznosiło odgłosy tego strzelania po całej okolicy. Rozpalano wielkie ogniska z radości, ogrzewano się i pieczono ziemniaki. Pewnie współczesne „wawrzyńcowe hudy" i konkursy trzaska­nia z batów tam sięgają swą genezą.


   Czasem dochodziło do formalnych bitew i wojen, między szajkami
pasterskimi, nawiasem mówiąc o byle głupstwo! Z dość dużych odległości strzelano do siebie i do bydła, aby je rozpędzić i narobić kłopotu przeciw­nikowi. Służyły do tego celu różnego rodzaju proce. Na końcówki rzemie­ni zakładano kamyki i wprawiano je w ruch obrotowy. W odpowiednim momencie kamień wylatywał w kierunku celu z groźnym „furczeniem' i świstem. Niektóre leciały na przeszło 100 m, wywołując popłoch, ale i chęć odwetu. Były to już praktyki wielce niebezpieczne, wiemy przecie z historii jak grożną formacją wojskową byli w starożytności i w śre­dniowieczu procarze. Jeśli ktoś „widocznie obrywał" , to w domu dostawał dodatkowe manto, że odechciewało mu się na zawsze wszelkiego wojowania.

Gdy dzień chylił się już ku zachodowi, bydło zapędzano do obejść. a pastuszkowie śpiewali tak:

„Trzeba gónić ku dómowi, bo się jeść chce pastyrzowi, Pastyrzowi chleba z masłym, a pastyrce kija czasym".

 

Dotknięte „do żywego" pasterki replikowały wtedy:

 

„ Pastyreczka pod pierzyne, a pastyrza na deline".

 

 Pięknym zwyczajem pasterskim, była gra na wszelakich instrumentach, własnoręcznie wyrabianych, z przeróżnych surowców. Najpowszechniej używano fujarek z gałęzi czarnego bzu i wierzby; piskano także na listkach, źdźbłach i słomach.


  Raduje fakt przetrwania do końca dwudziestego stulecia, tradycji
wytwarzania pasterskich instrumentów, oraz gry na takowych. Dobrze się stało, że weszły one do programów rozmaitych przeglądów, festiwali i konkur­sów folklorystycznych. Stanowi to bowiem jeden ze sposobów ratowania od zapomnienia pięknego fragmentu dawnej kultury ludowej Śląska Cieszyńskiego.

 

 

 

 

Artykuł pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” udostępniony dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.