Anna Mazur
Przedpołudniowa zjadliwość komarów
Lubię to miejsce. Odgłosy świata docierają tu z opóźnieniem. Odessane z hałasu i przykrych zapachów mają jakby inny wymiar.
Mój samochód rozpoznany przez zaprzyjaźnione poczucie psiej godności witany jest kilkoma szczeknięciami. Merdanie ogona graniczy z pieszczotliwym uniesieniem aż po ponowne szczeknięcie.
- No chodź, chodź — pochylona przemawiam do niego cicho, by mógł właściwie odczytać moje zaproszenie na bosy spacer po rosie. Nie daje się prosić. Jest w tym psie coś z człowieka. Rozumna łagodność, nabyta, a może i wrodzona inteligencja i duże, mądre oczy, którymi potrafi wszystko powiedzieć.
Pies i człowiek. Związek pomiędzy tymi podmiotami zawsze pobudza moją wyobraźnię. Odległość relatywna nie stwarza bariery dla bliskości. Sposób porozumiewania wolny od konwenansów, etykiety i przylepionych do twarzy masek z komercyjnym uśmiechem, wyzwala prostą wzajemność.
Znikamy w alejce. Przyjaciel pies zachęca mnie do zbaczania pomiędzy szerokospódnice, świerkowe baby, rozrośnięte powabem kobiecych kształtów. W koronkowo-perlistych halkach ocierają o siebie powierzchowność. Dumne z corocznych przyrostów przechodzą w dojrzałość skojarzeń.
Przed chwilą pomyślałam, że to smutne. A może nie? Może tylko normalne? W powietrzu zapowiedziana przez Andrzeja Zalewskiego letnia burza. Zastanawiamy się, czy tam wysoko pod niebem to jaskółki — wtedy zapowiedź byłaby trochę na wyrost, chociaż zjadliwość komarów zdaje się potwierdzać burzową prognozę.
Rozmowa dotyczy znanego intelektualisty. Ciekawa osobowość przedstawiona we wczorajszym programie telewizji, znana skądinąd z cotygodniowych felietonów w „Polityce", przenosi nasze myśli bardziej na południe, prawie do źródeł Wisły, skąd poprzez prastary Kraków można wypłynąć na szerokie wody literatury współczesnej.
Komary to odrębny temat. Trochę mi przykro, że z mojego powodu stanowimy żer dla tych paskudnych owadów. Każde ukąszenie to nowy bąbel i swędzenie skóry. Zauważyłam, że gospodarze, aż nadto cierpliwi, po spartańsku znoszą ich kolejny atak.
A gdzie pies? No właśnie! Prawie jednocześnie zauważyliśmy jego nieobecność. Nieodłączny element naszych na łonie natury spotkań z intelektem — czyżby. zawiódł?
Nie! Wychodząc na poranne spotkanie z przyrodą, zdjęłam moje sandały, by skosztować jak smakuje lipcowy dzień na ziemi.
W dwadzieścia cztery godziny po zapowiedzi końca świata, warto dotknąć tej, która nie pierzchła spod stóp. Czas. Pojęcie względne. Pobudza wyobraźnię i zniewala próżność. Już czas!.
Wracając tą samą alejką, na tarasie domu zauważyłam psa. Warował przy moich sandałach.
Artykuł pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” udostępniony dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.