Paweł Szarzeć
LEKCJA Cz. 2
- Wałek stowej, bo trzeba z krowami na łąkę. * Przy śniadaniu zostałem wyróżniony. Brat i siostry dostali żur, mnie zaś podano
jajecznicę.
- Czemu to tak - oburzyło się rodzeństwo.
- Czemu. - odparła matka z poważną miną - To jest tajemnica. Od dziśka Wałek będzie lepiej jadał.
Dla mnie nie było to tajemnicą. Jejecznica była na konto biskupa.
Na łące, gdzie pasałem krowy, pasła nieopodal swą chudobę sąsiadowa Zuzka, śliczna blindynka z długimi warkoczami, podobała mi się, a ja jej też. W pewnej chwili zaproponowała mi;
- Te, Wałek, słyszysz?
- No co?
- Kto z nas je gibciejszy, ty czy jo?
- Przeca że jo.
- E, chyba ni. Spróbujmy. Jo bedym uciekać, a ty mnie chytej. Uwidzisz, że jo je gibciejszo.
- No to drzyj hań tam ku losku.
Zuzka zaczęła pruć, że warkocze tylko fruwały w powietrzu, a ja w kity za nią. Niedaleko owego lasku zwolniła nieco w biegu. Z łatwościąjąprzycapiłem, z luboś-ciąprzycisnąłem do siebie i pocałowałem w rumianą buzię. Krzyknęła niby z oburze nia, ale zaraz potem zaproponowała, że jeszcze raz będzie uciekać. I tak się stało, że trzy razy uciekała i trzy razy dała się złapać, uściskać, wycałować i w końcu ż bekiem przyznała, że jestem gibciejszy.
Wszystko byłoby dobre, żeby się tym wyścigom nie przyglądał mój tata spoza sosny. A nocą taka odbyła się narada rodzicielska;
- Mówię ci staro - powiedział ojciec - że Wałek księdzem nie zostanie. Temu hon-cwótowi dziołchy się podobają. Skaranie Boże.
Mama serdecznie się rozpłakała. -1 co teraz?
- Domy go za rechtora wyuczyć. Jako organista też będzie Bogu służył, Mama z ciężkim sercem zgodziła się -
-1 w ten sposób dostałem się do cieszyńskiego seminarium nauczycielskiego, nie mieckiego, bo polskiego jeszcze nie było. Nauka szła mi dosyć ciężko.
Przeważnie z matematykąnie mogłem sobie dać rady. W językach również słabo. Profesorzy wątpili czy doczołgam się do matury i czy ze mnie będzie kiedyś rechtór. W jednym tylko celowałem; w gimnastyce i rysunkach. Profesorzy życzliwie mi radzili bym opuścił seminarium i zgłosił się dobrowolnie jako ochotnik do wojska. „Odsłużysz 12 lat i zostaniesz jakimś sekretarzem w starostwie. Źle ci nie będzie" -mówili. Zaś dyrektor Karell namawiał mię, żebym poszedł do terminu u malarza po kojowego Hanuska na ul. Cieszyńską. „Malarze tacy lepiej zarabiają od nauczycieli" - mówił. Jedynie prof. Brzeski, uczący języka polskiego, rozważał;
- Dziwny z ciebie facet. Twoje wypracowania piśmienne roją się błędów językowych, alem zauważył chłopcze, że masz fantazję i to wspaniałą. Co z ciebie będzie?
Zostań w seminarium, jakoś się przepchasz. Kto wie, czy z ciebie nie zostanie literat.
- Literat? Co to jest? Zecer co litery składa?
- Nie głuptasie. Literat pisze powieści.
- Aha. Tak jak np. Rosegger, Ganghofer, Keller...
- No i Kraszewski, Prus, Sienkiewicz i inni. Czytałeś ich dzieła?
- Nie. W bibliotece szkolnej są tylko niemieckie książki.
- No to poczekaj, pożyczę ci coś z tych rzeczy.
Ale jakoś zapomniał, bo był to staruszek o niknącej już pamięci. Ja się też o nie nie upomniałem, bo nie przypuszczałem, aby ktoś mógł piękniej pisać od Roseggera. Dzieła niemieckich pisarzy ludowych tonami połykałem.
Za poradą prof. Brzeskiego nie poszedłem ani do wojska ani do Hanuska, lecz biedziłem się dalej i w r. 1906 w czerwcu zdałem maturę z wynikiem dostatecznym.
Stałem się statecznym rechtorczykiem. Gdzież to ja wszędzie nie uczyłem. W Rych-wałdzie (1906/7), w Piosecznej (1907/8), w Błędowicach (1908/9), w Kisielowie ja ko kierownik jednoklasówki (1909-1914). Tam się też ożeniłem z Milką córką sied-lacząz Krasnej, a roku 1913 urodziła się nam córeczka Anastazja.
Jako nauczyciel rozczytywałem się w dziełach niemieckich pisarzy ludowych. Nie kiedy wpadła mi w rękę jakaś książka polska. Powieści polskie wydawały mi się wprawdzie zajmujące, ale zbyt smutne i duszę przygnębiające, a ja z natury byłem wesoły, usposobienia pogodnego i romantycznego. Żyjąc na wsi zapadłej, rzadko stykałem się z kolegami Polakami. Nikt się też mną nie zajął, nikt nie wskazał mi na piękno dzieł polskich pisarzy.
W r. 1912 napisałem felieton w języku niemieckim pt. „Walderand ". Posłałem do redakcji tygodnika „Ostschlesische Post" i czekałem w napięciu co się stanie z moją pierwsząpracą literacką. Po tygodniu nadeszła wcale przychylna odpowiedź. Między innymi napisali (popamiętam do śmierci te słowa); „Jak z pracy Pańskiej wynika, posiada Pan znakomity talent literacki i jeśli Pan dobrze nad sobą popracuje, zyska sobie uznanie". Ocena ta po prostu oszołomiła mnie.
Po roku wyszła z druku pierwsza moja książczyna z krótkimi opowieściami pt. „Ostschlesische Dorfgeschichten". Wyszła nakładem Machaczka w Cieszynie w 600 egz. Jaki był sukces? Nie taki o jakim marzyłem. Niemcy nie zainteresowali się zbytnio opowieściami, napisanymi na tle życia polskiego ludu Śląska. Oto, co powiedział mi Feitzinger, księgarz cieszyński, który wystawił me tomiki na widocznym miejscu;
- Czemu Pan tego nie napisał po polsku. Miało by to większe powodzenie. Koledzy po fachu również w podobny sposób zareagowali.
- Czemu ty hrómszczoku nie napisołeś tego po polsku, tak po naszymu? Zbaraniałem i sam się zdziwiłem, com to narobił.
- O ty maśloku - powiedział mi raz Martinek, kierownik z Ogrodzonej - któż ci to bee czytoł...?
- Na dyć przeca takiego Ganghofera, Roseggera, Achleitnera czytają w całej Au strii. Ich książki rozeszły się w milionach egzemplarzy...
Jezu, co z ciebie za niepraktyczny chłop. Czytają Niemcy, bo zajmuje ich życie ludu alpejskiego. Gdybyś napisał coś takiego po polsku, czytaliby twoje rzeczy cieszyniacy z takim samym zainteresowaniem. A tak... Kto bude czytał chlapie - drwin-kował.
Ale żaden nie poradził mi, żebym się zajął wyłącznie czytaniem polskiej litera tury.
A tu buch wojna! W czasie kampanii przeszedłem wzdłuż i wszerz całe Kieleckie. Dziwny urok wywarła ta ziemia na moją wnikliwą duszę. Widziałem stare, przeważ nie zaniedbane dwory polskie otoczone parkami, błotniste drogi obsadzone topolami, skały o dziwnych kształtach, prawdziwe polskie chaty słomą kryte, kapliczki, figury przydrożne... A cała ta kraina owiana jakimś słodkim smętkiem, wszystko takie jakieś skromne, rzewne, wszędzie ta niepojęta, głucha cisza, ta senność. I zetknąłem się z lu dem spokojnym, na wszystko zrezygnowanym, ale w obejściu miłym, gościnnym, czułym na dolegliwości żołnierza. Słowem; tak kraj jak i ludzie bardzo mię zajęli i postanowiłem sobie po szczęśliwym powrocie do domu rozczytać się w polskich książkach, by poznać bliżej ten dziwny kraj, ten zbiedniały i uczuciowy lud i jego dzieje.
I miałem szczęście. W r. 1915 zostałem jako kierownik szkoły zwolniony z wojs ka na czas nieograniczony. Otrzymałem kierownictwo w Lesznej Górnej. Zaraz po powrocie poszedłem do czytelni w Domu Narodowym w Cieszynie. Nie było tam żadnego ruchu. Siwowłosy bibliotekarz zdziwił się niemało, że ktoś w czasie wojny przyszedł wypożyczyć książki.
- Może Pan całą furę zabrać - powiedział - A pan taki młodzik nie służy w wojs ku? Cóż Panu brakuje?
- Choroba serca (iii...) nerek - tłumaczyłem się zażenowany.
- Ooo!... A gdzie tak Pana urządzili?
- Na froncie - scyganiłem.
- A czym Pan w cywilu?
- Nauczycielem.
- Aha. A jakie książki lubi Pan czytać?
- Książki o polskich chłopach i życiu na wsi, o starych szlacheckich dworach i coś z historii Polski.
- Wszystko jest pandzieju.
Przywiozłem tego dnia na furze kupę książek. Były powieści Reymonta (Chłopi), Tetmajera, Prusa, Orzeszkowej, Kraszewskiego, Sienkiewicza, Dąbrowskiej i inne. Chryste Panie, jak ja się rozczytałem. Dniem i nocą. I począłem pisać krótkie opowiadania, nowelki, opisy. Pierwszy felieton pt „Adwent" posłałem do Gwiazdki Cie szyńskiej. I znów czekałem z zapartym oddechem jak to przyjmą. A tu zaraz w następną sobotę widzę jak smok pod „sztrychem" swoje opowiadanie. Równocześnie napisał mi ks. Tomanek; „Pan posiada znakomity talent pisarski, niezwykły zmysł obserwacyjny, żywą wyobraźnię a przede wszystkim słoneczny nastrój i humor. Niech Pan nie zaniedba swego talentu, niech się Pan niczym nie zraża. Zapewniam Panu, iż rzeczy Pańskie czytać będą z upodobaniem. Z czasem zabierze się Pan do napisania obszerniejszej opowieści ludowej, którą „Dziedzictwo" chętnie przyjmie i wydruku je. Na razie niech Pan pilnie czyta naszych mistrzów literatury polskiej, niech się Pan kształci pod względem językowym. Nie trzeba się wcale wysilać na jakiś arcywytworny styl. Powieści ludowe powinny być pisane językiem prostym, częściowo dialektem, to pociągnie nasz lud".
Tak zachęcił mię do twórczości czcigodny ks. Tomanek. Do zakończenia wojny napisałem kilka powiastek dla Gwiazdki pod pseud. Walenty.
(opowiadanie zaczerpnięto ze zbiorów bibliofila Jana Brody)
Kalendarium pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” 1997, udostępnionego dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.