Alojzy Sosna
Wspomnienia z mojego życia (we fragmentach)
Urodziłem się 18.04.1910 w Kiczycach, jako syn ojca Franciszka, matki Zuzanny z domu Wardasów. Ojciec z zawodu murarz zmarł, gdy miałem cztery lata, a więc wtedy, gdy wybuchła pierwsza wojna światowa. Był to rok 1914. Z tych lat utkwiło mi najwięcej, ponieważ zostało nas po ojcu dwóch, matka była bez środków do życia. W siódmym roku życia matka oddała mnie do dziadków, gdzie pasłem krowy. Przypominam sobie czasy pierwszej wojny, kiedy byłem jeszcze przy matce. Głodni prosiliśmy o kawałek chleba, którego nieraz znikoma ilość była zamknięta w kredensie na przydział. Zamiast chleba otrzymywaliśmy z bratem parę batów powrozem i już głód był zaspokojony.
Dobrze pamiętam rekwirowanie żywności, kiedy po domach chodziło kilku wojskowych z wójtem lub radnymi na czele. Wchodzili na strych i do komór z ziemniakami, od razu wymierzając, ile z tego należy oddać. To samo dotyczyło trzody chlewnej i bydła rogatego. Często posyłali właścicielowi wezwanie, że ma odprowadzić do wyznaczonego miejsca krowę lub jałówkę, czy też odwieźć świnię. Bez względu na to, czy dana sztuka przeznaczona była do chowu. Nie gardzili też tucznikami ubitymi, które wisiały na strychu, a przede wszystkim słoniną. Toteż ludzie brali się na sposób. Ponieważ komisje do rekwirowania zapowiadały termin przybycia, część żywności zakopywano do ziemi albo umieszczano w kryjówkach. Zdarzało się jednak, że ustalona data nieraz znacznie się przedłużała i na skutek tego dużo zboża się zniszczyło.
Od siódmego roku życia chodziłem do szkoły, gdzie kilka godzin w tygodniu uczyliśmy się języka niemieckiego i śpiewaliśmy hymn austriacki. Pamiętam też, że kiedy pierwsza wojna światowa skończyła się, a Polska, która była pod zaborami trzech mocarstw, odzyskała wolność, śpiewaliśmy w szkole hymn Polski.
Najwięcej po wspomnianej wojnie przypominają mi się czasy plebiscytu — kto za Polską, a kto za Czechami? Nawet za Wisłą w stronę Cieszyna i Zebrzydowic były bojówki polskie i czeskie, które agitowały na swój sposób. Nad tymi, którzy byli za Polską, znęcano się.
Pieniądzem po pierwszej wojnie były marki. Chleb i inną żywność wydawano na kartki. Pamiętam, jak ceny ogromnie rosły na wszystko — była to tzw. inflacja. Gdy babka posyłała mnie do sklepu, początkowo dawała mi parę tysięcy marek, a w późniejszym czasie szedłem już z grubszą walutą, aby kupić w sklepie spożywczym artykuły żywnościowe. Wszystko liczyło się na miliony aż do czasu wymiany marek na złote.
Życie moje w wieku szkolnym było fatalne, dużo ucierpiałem głodu. Ubranie, w którym chodziłem na co dzień, było obłatane, a do szkoły nie chodziło się lepiej. Byłem pastuchem, więc goniono mnie od roboty do roboty, tak że nie było czasu na odrobienie zadania podanego przez nauczyciela i dlatego nieraz miałem nieprzyjemności w szkole. Natomiast w okresie pilnych prac polowych nie mogłem iść do szkoły albo szedłem o dwie godziny później. Tak mieli gospodarze załatwioną sprawę w szkole, bo trzeba było napaść krowy. Gdy skończyłem szkołę podstawową, miałem chęć uczyć się dalej, lecz marzenia były bezskuteczne. Nie miałem ojca, więc wychowywałem się u dziadków, którzy żyli w nędzy, obarczeni długiem. Nie było więc możliwości wyuczenia się jakiegoś rzemiosła.
Pierwsza praca, do której poszedłem po wyjściu ze szkoły, mając lat piętnaście, była przy murarzach w firmie budowlanej Stritzky w Skoczowie. Następnie pracowałem przy budowie kolei Chybie–Skoczów, a potem w różnych firmach budowlanych w okresie sezonowym.
Chcę nadmienić, że będąc młodocianym, pracowałem bardzo ciężko, ale nie było dla nas uznania, jak obecnie. Musieliśmy robić to samo, co robili dorośli, a kto nie mógł tego wykonać — zwalniano go z pracy. Natomiast wynagrodzenie było o połowę mniejsze od tego, co zarabiał dorosły. Kobiety miały za pracę tę samą stawkę co młodociani.
Należy nadmienić, że był okres, w którym zarobki były możliwe jak od 1927-1929. Nie w całej Polsce przedwojennej było jednakowo, ponieważ była podzielona na strefy A i B i tak np. w Bielsku były większe stawki za godzinę pracy aniżeli w Cieszynie. Tak samo dobrze zarabiało się w Katowicach. Natomiast największa bieda była w województwie krakowskim. Stąd, a przede wszystkim z Żywca, Rajczy i okolic gospodarze za pośrednictwem agentów nabywali pastuchów, parobków do koni czy kobiety do krów za małym wynagrodzeniem. Spali w stajniach, a po największej części jedli gorzej od gospodarzy, choć pracę musieli wykonywać od świtu do świtu.
Od 1930 roku zaczął się kryzys pogarszający się coraz bardziej i odczuwało się brak pracy. Przed 1930 można było w okresie sezonu poszukać sobie jej na własną rękę. Właśnie w 1929 roku pracowałem w obrębie Katowic w firmie budowlanej, a już rok później kierowały mnie do niej pośrednictwa pracy. Można było ją otrzymać tylko w swoim powiecie.
Pamiętam rok 1931. Byłem już wtedy żonaty, a o pracę było coraz trudniej. Dzięki kuzynowi dostałem się do pomocy przy regulacji Wisły w Kiczycach. Było to sezonowe, na okres kilku miesięcy, tak że trudno było przerobić na zasiłek bezrobocia w następnych latach. Prace na drogach i przy regulacji rzek były ciężkie. Dziennie zarabiało się 2,50 zł, a do tego pracownicy zatrudnieni przy wymienionych sektorach nie podlegali żadnemu ubezpieczeniu. Jeśli ktoś zachorował, nie korzystał ani z lekarza, ani z lekarstw.
Aby nie być gołosłownym, przytoczę przykłady. Zostałem skierowany do pracy w kamieniołomach należących do Matuli w Skoczowie. W czasie pracy na głowę Szklorza spadł kamień. Poszedł więc z rozbitą głową do lekarza Raszki w Skoczowie. Kiedy zadzwonił, lekarz wyszedł do bramki, która była zamknięta. Po krótkiej rozmowie z poszkodowanym poszedł do domu, a za chwilkę powrócił z plastrem. Przylepił go na zranioną głowę, ale przez płot. Oto inny przykład. Synecki ze Skoczowa został w tym samym czasie przywalony ziemią, tak że doznał ciężkich obrażeń i wobec tego nie był zdolny do żadnej pracy. Procesował się, ale otrzymał żadnego odszkodowania.
Na robotach przy budowie dróg i regulacji Wisły i Brennicy byli zatrudnieni junacy ubrani w wojskowe mundury. Otrzymywali jedzenie, a mieszkali w barakach, specjalnie dla nich wybudowanych. Zatrudnianie coraz większej ilości junaków stało się powodem wzrostu liczby bezrobotnych, więc praca w pewnym czasie była podzielona na turnusy: pierwszy tydzień — jedna zmiana, a następna w drugim tygodniu.
(...)
Kryzys pogarszał się z roku na rok, a bezrobocie wzrastało. Coraz więcej rozbudowywano baraki dla junaków, którzy pracowali za jedzenie a zarabiali tylko 1,50 zł, z czego 1 zł szedł do kasy.
Zarobek robotników wynosił 2,65 z tym, że robotnik był już ubezpieczony. Pracowali uczciwie, wywożąc ziemię z koryta rzeki Wisły na wały, a obracali nieraz po sto razy. Mimo to kierownik budowy, inżynier Obracaj, oceniał pracę każdej grupy robotników, a tym którzy nie wykonali planu, groziło zwolnienie. W każdej bandzie było dziesięciu robotników zarabiających od 1,50 do 1,80 zł. Praca odbywała się w turnusach, a zmiana była co tydzień.
Ja rozpocząłem pracę w roku 1935 w miesiącu czerwcu, a zostałem zwolniony we wrześniu, tak, że za cały rok zarobiłem 310 zł, co w przeliczeniu na jeden dzień wynosiło 85 gr. Aby wyżyć, żona w okresie letnim pracowała u gospodarzy. Natomiast zimą jadło się dwa razy na dzień. Wśród bezrobotnych robotników było coraz więcej niezadowolenia. KPP dokładała dużych starań zmierzających do poprawy warunków życia — rozrzucano odezwy po domach i zakładach pracy, na budowach dróg czy przy regulacji rzek oraz przy innych pracach sezonowych. Wzmagała się również aktywność ze strony policji.
(...)
A więc rok 1936 po licznych walkach i strajkach stał się o tyle lepszy, że każdy zatrudniony robotnik mógł tak długo pracować, dopóki nie przepracował na zasiłek bezrobocia. Natomiast delegatom Związku nie pozwolono zostać ani jednego dnia dłużej.
Tak było do czasu wojny, a więc do 1939 roku. W okresie batalii wszyscy robotnicy musieli zgłosić się do Arbeitsamtu w Skoczowie Do chwili otrzymania pracy pozyskiwali zasiłki pieniężne. Wysyłano również na przymusowe roboty do Niemiec.
Wyjechałem w 1940 roku i spędziłem tam czas aż do 1945. Warunki pracy były bardzo ciężkie zwłaszcza, że głód często dokuczał. Wszyscy Polacy musieli nosić znaczek „P”. Nie wolno było wsiadać do wagonów kolejowych przeznaczonych dla Niemców ani do kina czy karczmy, do których wstęp miała tylko owa narodowość. Dla Polaków były wyznaczone godziny poruszania się po mieście, a nocną porą policja często sprawdzała, czy wszyscy są obecni. Pod koniec wojny pracowałem w Otmuchowie. Kiedy front się zbliżał, dostaliśmy polecenie usuwania gruzów po bombardowaniu i zakopywaliśmy konie oraz krowy, gdyż ginęły podczas nalotów. Tamtejsza ludność zastała wysiedlona. Następnie dostaliśmy się pod rozkazy wojsk niemieckich. Byliśmy zatrudnieni przy wywożeniu wszystkiego, co znajdowało się w gospodarstwach po wysiedlonych Niemcach, a przede wszystkim żywność, bydło i towary ze sklepów.
W Otmuchowie znajdował się zakład z ludźmi ułomnymi, których gestapo likwidowało przez stopniowe wsypywanie trucizny do jedzenia. Kiedy ci zorientowali się, odmówili podawanego im jedzenia. W rezultacie Niemcy wszystkich rozstrzelali. Podobnie postępowali z ewakuowanymi z obozów koncentracyjnych — kto nie mógł iść, został zastrzelony na miejscu.
9 maja oswobodziły nas wojska radzieckie. Dostaliśmy polecenie zgłoszenia w Nysie, gdzie zostaliśmy wylegitymowani, otrzymaliśmy dobry obiad, a następnie szliśmy pieszo do Opola przez Grodków. Z Opola przyjechaliśmy do Bielska, skąd znowu pieszo wracaliśmy do domu. Byliśmy ciekawi, jak wygląda dom, czy żyje rodzina, z którą nie mieliśmy kontaktu przez pięć lat. Ucieszyłem się bardzo, gdy zastałem wszystkich przy życiu. Jedynie najmłodsza córka Helusia, mając 16 miesięcy, zachorowała na dyfteryt i tej samej nocy umarła. Nie zastałem również kilku towarzyszy, którzy zginęli w obozie jak Gogler, Szeder z Kiczyc, Pucha z Chybia i nie było wiadomości, co się stało z Andrzejem Zmożkiem. W obozie zginęli również Franciszek Stroka, nauczyciel Karol Kosowski oraz komendant straży pożarnej w Pierśćcu. Udało się powrócić z obozu Stanisławowi Szczotce i Albinowi Waliczkowi. Dowiedziałem się również o całym przebiegu uwolnienia Pierśćca przez Armię Radziecką w dniu 20 kwietnia, a dotarła ona od strony Zaborza.
W urzędzie gminnym zasiadł wójt Emil Szołdra. Zorganizowano również placówkę Milicji Obywatelskiej, która musiała wykonywać wszystkie polecenia wójta i jego kliki. Dowiedziałem się, że wielu mieszkańców zostało aresztowanych. Wśród nich byli tacy, którzy na to zasługiwali, ale większość była usunięta po to, aby nie przeszkadzała w brudnej robocie. Mieszkańcy byli „poszufladkowani” ze względu na poglądy polityczne i wyznaniowe. Spisywali również mienie ruchome i nieruchome u tych obywateli, którzy mieli być w przyszłości wysiedleni, a dotyczyło to przed wszystkim wyznania ewangelickiego. Były duże zniszczenia różnych obiektów np. szkoły, budynki straży pożarnej.
(...)
Bezpośrednio po wojnie a więc w latach 1945-1946 trudno było o pracę, bo naprzód trzeba było odbudować zakłady ze zniszczeń wojennych. Ponadto reakcjoniści zorganizowali w PZSL czy prawicy PPS kierowali zatrudnieniem w zakładach i peperowców do pracy nie przyjmowali.
Po 1945 r. pracowałem początkowo w lesie, a później dostałem się do pracy w cukrowni w Chybiu przy remoncie budynku.
(...)
Po wyleczeniu chciałem podjąć pracę w Skoczowie, lecz nigdzie jej nie dostałem. Kiedy byłem w komitecie zaproponowano mi, że wystawią mi zaświadczenie gdy wystąpię z PPR-u, ale im odpowiedziałem, że nie jestem tchórzem i nie chcę żadnego zaświadczenia. Nie spałem w domu, tylko przez jakiś spałem w lesie lub w byle jakiej stodole, bo zdawałem sobie sprawę z następstw — gdyby mnie zastali w domu i rozliczyli z tego, że nie przyjąłem zaświadczenia o wystąpieniu z partii.
W czerwcu 1946 roku spotkałem się z kolegą Gazą z Wiślicy, który poinformował mnie, że mogę podjąć pracę w Katowicach w fabryce dachówkowej papy. Ponieważ nie miałem innego wyboru, więc pojechałem i przystąpiłem do pracy.
Pierściec, 26 II 1978 r.
spisał Mateusz Grzesik
Kalendarium pochodzi z „XVI Kalendarza Miłośników Skoczowa” 2015, udostępnionego dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.