Witold Kożdoń
Pożar stulecia
W sobotę, 21 maja 1910 r., Franciszek Blattan wstał z łóżka nieco później niż zwykle. Za oknem zapowiadał się słoneczny, choć wietrzny dzień. 48-letni, szczupły, łysiejący mężczyzna z charakterystycznym, sumiastym wąsem był w doskonałym nastroju. Czekało go wprawdzie sprzątanie po ekscesach ostatniej nocy, ale z Wiednia donosili, iż z całą pewnością ziemia przeszła już przez ogon komety Halleya, a fakt ten nie wywołał żadnych zaburzeń atmosferycznych.
Blattanowie mieszkali w kamienicy przy ul. Cieszyńskiej. Franciszek pochodził z Mistka na Morawach. W ciągu 20 lat spędzonych pod Kaplicówką stał się jednak jednym z bogatszych i bardziej wpływowych mieszczan. Prowadził znaną w okolicy restaurację" , propagował modną turystykę górską, a od kilku miesięcy dowodził również miejscową Strażą Pożarną.
Pojawienie się komety wywołało na Śląsku ogromne zamieszanie. Wielu oczekiwało jakiegoś kataklizmu. Jej warkocz miał się przeciąć z orbitą ziemi
około 19 maja. Tego dnia w Skoczowie o niczym innym się nie mówiło, jak tylko o komecie, jej diabelskim ogonie i końcu świata. Już wieczorem wielu upiło się do nieprzytomności. Reszta skoczowian nie zmrużyła oka, oczekując niechybnej katastrofy. Rano, kiedy trwoga minęła, miasteczko powoli dochodziło do równowagi. Nadal jednak trwały gorączkowe dyskusje. Jedni twierdzili, że komety nie było, inni upierali się, że ją widzieli.
Franciszek Blattan był w znakomitym humorze. Utarg z poprzednich dni zapowiadał się imponująco. Gospodzki kreślił właśnie w zeszycie kolejną kreskę, gdy z zewnątrz dobiegły go wrzaski. Kilka minut przed godziną 10 komendant straży ogniowej rozpoznał złowieszczy okrzyk „gore". Chwilę później wybiegł na ulicę. Obok fabryki Heilpera wznosił się w niebo słup czarnego dymu. Dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.
Przyczyn pożaru, który niemal nie unicestwił Skoczowa, nigdy ostatecznie nie udało się ustalić, choć znaleźli się świadkowie, którzy skłonni byli przysiąc, iż katastrofę spowodował palący się kawałek szmaty z komina fabryki Heilperna. Miał on spaść na położony tuż przy fabryce dom handlarza jarzynami Morgensterna. Drewniany, a w owej krytycznej chwili suchy jak pieprz, dach budynku błyskawicznie stanął w płomieniach. Co gorsza, wiejący od rana porywisty wiatr niespodziewanie wzmógł się w tym momencie do gwałtownej wichury, która z niebywałą szybkością zaczęła rozrzucać płonące żagwie na sąsiednie zabudowania. Już chwilę później ogień pojawił się na miejskim domu starców.
Po kilkunastu minutach na miejscu zjawiła się zaalarmowana skoczowska straż pożarna. Strażacy nie rozpoczęli jeszcze akcji przy ulicy Fabrycznej, gdy wśród przerażonych gapiów rozległ się dramatyczny krzyk „rynek gore". Faktycznie zapalił się oddalony o kilkanaście kamienic dom Spitzerów, a przenoszony przez gwałtowny wiatr ogień z niebywałą szybkością atakował kolejne budynki. Z każdą minutą rynek zamieniał się w morze ognia i duszącego dymu. Franciszek Blattan próbował ratować sytuację, ale było za późno. Miasto ogarniał chaos. Panice ulegli strażacy. Część z nich rzuciła się do ratowania własnych domów. Dwukrotnie zapalił się dom samego komendanta. O jednolitej akcji mającej na celu zlokalizowanie ognia nie było mowy.
„Między ludnością przewalającą się gromadami całymi z miejsca na miejsce zapanowała rozpacz i przerażenie nie do opisania. Najtrzeźwiejsi wśród ogólnego zamieszania i zgiełku okropnego zatracili trzeźwość umysłu i możliwość orientacji. Brak energicznej komendy, wzmagający się popłoch, bo w coraz to innych miejscach odzywały się rozpaczliwe okrzyki „gore", gęsty, gryzący w oczy dym kłębiący się po rynku całem, spowodował, że pożar bujał i hasał z niepowstrzymaną żywiołową gwałtownością, ogarniając coraz to większą przestrzeń"
-tak kilka dni później opisywały kataklizm cieszyńskie gazety. Gwałtowny wicher zmieniający ustawicznie kierunek, gryzący dym i doskwierający upał utrudniały walkę z rozszalałym żywiołem, jednak także skoczowscy strażacy popełnili kilka katastrofalnych błędów. W zamieszaniu zapomnieli np. o miejskich hydrantach. W konsekwencji upływały drogocenny minuty, a w ogień nie kierowano strumieni wody. Groza osiągnęła punkt kulminacyjny, gdy posłuszeństwa odmówiła nowoczesna, zakupiona zaledwie trzy lata wcześniej, parowa sikawka. Ona to, przy stosunkowo niskim ciśnieniu wody w miejskim wodociągu, mogła oddać strażakom nieocenione usługi. Dzisiaj wiemy, co było przyczyną awarii. Potrafimy również zrekonstruować dramatyczne wypadki sprzed niemal stu lat.
Natychmiast po alarmie strażak, tzw. hajcer, rozpalił pod kotłem, po czym oddział ruszył na miejsce pożaru. Nie minęło jednak wiele czasu, gdy w maszynie rozległ się trzask, kocioł pękł i sikawka stała się niezdatna do dalszej akcji. Poniewczasie stwierdzono, że pod kotłem wprawdzie rozpalono ogień, ale zapomniano nalać do niego wody. W rezultacie zabrakło pary, a pozostało jedynie przepalone dno kociołka. W taki to sposób strażacy pozbawili miasto najcenniejszego i najskuteczniejszego środka obrony.
Awaria sikawki omal nie przypieczętowała losu Skoczowa. Podsycany przez gwałtowny wiatr pożar szalał już na rynku oraz przy dwóch ulicach.
Ogień pustoszył całe szeregi domów i nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalej wypadki, gdyby nie skoczowski poczmistrz2, który nie uległ panice i roztelegrafowała we wszystkich kierunkach o groźbie, jaka zawisła nad miasteczkiem. Szczęśliwie w krytycznym momencie, w krótkich odstępach czasu, pod Kaplicówkę zaczęły również zjeżdżać zaalarmowane straże pożarne z okolicznych gmin. Jako pierwsi przybyli strażacy z Ogrodzonej. Po nich dojechały oddziały m.in. z Ustronia, Godziszowa, Międzyświecia, Goleszowa, Górek, Simoradza, Strumienia, Dębowca, Kostkowic, Hermanic, tartaku w Harbutowicach. Na stację kolejową dotarł również specjalny pociąg z Bielska, którym przyjechały oddziały straży ogniowych z Bielska i Białej oraz 100-osobowa kompania żołnierzy 13 pułku piechoty. Około południa galopem nadjechali też cieszyńscy strażacy' wiozący z sobą gotową do ratunku parową sikawkę. Wszystkie te oddziały wydatnie wsparły gorączkowe wysiłki miejscowych strażaków.
„Odetchnęli teraz wszyscy swobodniej, bo po tym strasznym bałaganie, jaki panował aż do tej chwili, można było pomyśleć o celowym i racjonalnym ratunku. Rozdzielana umiejętnie akcja, odważne męskie stawianie zapór rozszalałej pożodze, dzielne bohaterskie czyny miejscowych i zamiejscowych strażaków i kominiarzy sprawiły, że pożar zagrażający jeszcze ciągle całemu miastu zaczęto powoli opanowywać. Dzięki wytrwałej pracy i rozwadze kierowników zdołano niejedno zabudowanie już dymiące, na czas odratować. W wielu przypadkach obronne mury ogniowe okazały się dobrą zaporą przeciw wzmagającym się płomieniom. Dziwne było zachowanie niektórych ludzi, których ogromne chmary zbiegły się do miasta zwabione rozmiarem katastrofy. Z bezlitosną obojętnością stali niektórzy z założonymi rękami, chociaż widzieli, że ramion do ratunku ciągle jeszcze mało. Dobitnej też perswazji trzeba było, by niechętnych nakłonić do pracy. Wiele w tym względzie zrobiła przytomność umysłu miejscowego sędziego" -relacjonował „Dziennik Cieszyński".
Po południu z Bielska dotarły kolejne oddziały wojskowe. Z ogniem walczyło już 17 straży pożarnych wspieranych przez 300 żołnierzy i 6 oficerów. Szczególnym męstwem wykazała się sekcja strażacka skoczowskiej fabryki skór, która pod osobistym dowództwem Emanuela Spitzera, broniła pożodze dostępu do ulicy Ustrońskiej i garbarni. Nadludzkie wysiłki strażaków, żołnierzy, mieszkańców, a także trzech kominiarzy przyniosły w końcu skutek. Około godziny 15 zdołano wreszcie zatrzymać niszczycielski pochód ognia. Akcja ratunkowa trwała jednak dalej, przez cały wieczór i noc, aż do niedzieli. Nieustający ani na chwilę gwałtowny wicher, mógł bowiem w każdej chwili ponownie wzniecić pożar z tlących się jeszcze zgliszcz.
Nazajutrz zwiedzającym miasto tłumom przybyszów objawił się makabryczny widok. Blisko trzecia część rynku uległa zniszczeniu. Wschodnia pierzeja oraz część północnej zamieniły się w jedną wielką ruinę. Z domów przy ulicy Fabrycznej i Zamkowej pozostały kikuty i rumowiska. Ogółem spaliło się 17 budynków5 . 58 rodzin pozostało bez dachu nad głową6. Szkody oszacowano na 600 tys. koron7.
„Nędza, w którą popadli dotknięci nieszczęściem jest wielka. Większa część uratowała zaledwie nagie życie. Biedna już i tak ludność miasteczka nie jest w tem położeniu, aby przez katastrofę zrujnowanym współobywatelom mogła nieść choćby tylko w przybliżeniu dostateczną pomoc" –
napisano w apelu o pomoc, jaki tuż po pożarze zredagował Komitet Ratunkowy, w skład którego weszły najważniejsze osobistości Śląska Cieszyńskiego.
Już w niedzielę, 21 maja, przybył do Skoczowa prezydent krajowy Maxymilian hr. Condenhove. Obejrzał on zniszczenia wyrządzone przez pożar i ofiarował dotkniętym nieszczęściem 1 tys. koron. Dalsze 5 tys. koron przekazał skoczowianom sam cesarz Franciszek Józef. Taka samą kwotą wsparli komitet ratunkowy arcyksiążę Fryderyk i arcyksiężna Izabela. Dary napłynęły ponadto z Berlina, Wiednia, Ostrawy, Pragi, a nawet z Salonik. Pomoc okazała się bardzo duża, jednak rozmiar katastrofy był przerażający.
Pożar na lata zahamował rozwój miasta. Władze Skoczowa musiały się teraz skupić na odbudowie zniszczonego śródmieścia. Opracowaną w 1902 r. przez firmę Juliusza Stritzkiego koncepcję przestrzennego rozwoju miasteczka
odłożono na przyszłość. Tymczasem zaledwie cztery lata później wybuchła I wojna światowa. Nadciągał koniec CK Monarchii Austriackiej.
Tuż po tragedii Franciszek Blattan zrezygnował z funkcji komendanta straży pożarnej. W niecałe dwa lata później sam padł ofiarą ognia. 11 kwietnia 1912 r. w jego restauracji wybuchł pożar, który strawił mieszkanie na piętrze, a także sąsiedni budynek. W 1913 r. skoczowscy strażacy kupili nową, benzynową motopompę. Pechowa, parowa sikawka jeszcze nieraz oddała im jednak nieocenione usługi, gasząc pożary nawet podczas II wojny światowej. Dziś można ją oglądać w parku za Muzeum im. Gustawa Morcinka przy ulicy Fabrycznej.
Przypisy:
1 Dwukrotnie zapalił się m. in dom E Blattana, obecnie sklep spożywczy „Hermes".
2 Prawdopodobnie był nim Gustaw Vetterl.
Poczta mieściła się już wówczas w gmachu przy ul. Kolejowej (dzisiejsza ul. Mickiewicza). Na pomoc przybył oddział miejskiej straży pożarnej oraz straż z fabryki Kohna. Na miejsce pożogi dotarł także oddział Czerwonego Krzyża oraz starosta cieszyński Kulisz. 5A także wiele drobnych zabudowań gospodarczych w podwórkach.
Spaliły się domy m.in. Schramka, Spitzera, burmistrza Sohlicha, Inochowskiego, Kobieli, Kubisza, Morgernsterna, Stohra, Schmeidlera, Bauera, Szczekacza, Altmanna, Stritzkich, Coletti, Lehmanna. Szkodę ponieśli również Mller, Pawłowski, Lindner, Pietrasz, Kratki, Eichner, Pinczer, Bolek, Sznapka oraz Czytelnia Katolicka, której straty oszacowano na ok. 3 tys. koron.
230 tys. koron wypłaciły później ubezpieczonym skoczowianom towarzystwa asekuracyjne.
1 Pożar miasta w 1910 r Repr Karol Wojnar
2 Skoczowski rynek tuż po pożarze. Repr. Karol W
3 Rynek po pożarze. Repr. Karol Wojnar
4 Parowa pompa strażacka, tzw. Damfula". Repr. Karol Wojnar
Artykuł pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” udostępniony dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.