Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Baśniowy świat strachów
Dział:

Karol Kajzer

BAŚNIOWY ŚWIAT STRACHÓW

Opowiadała mi niegdyś matka, jak to będąc małą dziewczynką przechodziła pewnego dnia w samo południe koło „wierzbiny" i spotkała utopców.

Zagajnik wierzbowy, zwany „wierzbiną", wyrastał wokół obszernego „kowiora", czyli sadzawki, tuż obok ścieżki prowadzącej do Kamieńca w stronę domu. Kamie­ niec, był to ciągnący się szerokim pasem wzdłuż brzegu rzeki, piaszczysty nieużytek, ledwo porośnięty lichą trawą i rzadkimi krzakami wikliny i dzikiej róży. Pomiędzy wiklinowymi krzewami, tworzącymi wokół kowiora gęsty gaj, rosły wysokie olchy i stare przygarbione wierzby, o pomarszczonych i spróchniałych wewnątrz pniach. Gęs­ te, rozczochrane, niby olbrzymie czupryny, korony drzew zwisały nad wodą kowiora, pokrytą szarozielonym kożuchem wodorostów.


Gdy przechodziła tamtędy, ukryte w trawie, małe zielone żabki i tłuste szare ro­puchy spłoszone - wskakiwały z pluskiem do wody. Wtedy z gęstwiny drzew, niemal nad głową usłyszała jakieś dziwne odgłosy, śmiechy, chichoty, nawoływania i po­ gwizdywania, jak w dziecinnych igraszkach i głośny szelest liści, choć najmniejszy wietrzyk nie mącił letniej południowej ciszy. Spojrzała w górę i na moment zamarła z przerażenia i podziwu. Wśród gałęzi zobaczyła rozbawioną gromadkę dziwnych ma­ łych stworków, karzełków, z mordkami - ni to żabimi, ni ludzkimi, siedzących okra­kiem na konarach. Na głowie miały czerwone szpiczaste czapeczki, całe też były czer­wone. Tylko krótkie i śmiesznie krzywe, zwisające z gałęzi nóżki, którymi zabawnie machały, były zielone i zakończone jak u żaby cienkimi palcami, połączonymi błona­ mi. Stworki szczerzyły do niej szeroko zęby w grymasie uśmiechu i mrugały figlarnie, a kiwaniem palców wabiły do siebie. Przez chwilę stała tak nieruchomo przestra­szona i zauroczona niezwykłym widowiskiem, a kiedy ochłonęła i domyśliła się, że to utopce, rzuciła się do ucieczki, oglądając się czy ją nie gonią.


Wiele przedziwnych i fantastycznych historii opowiadano sobie w niegdysiejszych czasach o utopcach, nocnicach, morach, strzygach, diabłach i innych diabelskich po­ miotach lub pokutujących duszach, o rozmaitych mitycznych postaciach z tamtego świata, lub z pogranicza życia i śmierci, które nawiedzają świat żywych i straszą grzesz­nych ludzi.


Utopców najwięcej było w okolicach Skoczowa, Dębowca, Pruchnej i w rejonie Strumienia i Chybia, czyli w „Żabim Kraju", gdyż wody tu pod dostatkiem a wiado­mo, utopce w wodzie przebywają. Płynie tu Wisła i szereg pomniejszych rzeczek, potoków, młynówek - z „plosami", czyli głębinami; mnóstwo tu stawów i kowiorów. Miały więc utopce gdzie mieszkać. Żyły zatem sobie w tych wodach całymi gromada­ mi, a mieszkały ponoć w pięknych podwodnych pałacach. Tylko samotne lub stare utopce, przebywające zwykle w niedużych plosach, miały skromniejsze siedziby. Trze­ ba wiedzieć, że utopce żyły podobnie jak ludzie, miały swoje rodziny, zawierały małżeństwa, a wesela odprawiały huczne i wystawne. Miały dzieci, dożywały często późnej starości, potem umierały, czasem też się zabijały.

i Świadkiem wesela utopców, z muzyką i tańcami na środku stawu był młody gaz­ da Kasprzyca. Zobaczył to weselisko, przechodząc pewnego razu o północy drogą między stawami. Widział też korowód weselny ze wspaniałymi powozami ciągnionymi przez czarne rumaki bez głów. Nic dziwnego, że posiwiał z tego wszystkiego Kasprzyca i w głowie coś mu się pomieszało.


Ciągłość rodów zapewniało utopcom ich potomstwo, gdyż „utopce rodziły utop-ce", ale nie tylko... (Nowym utopcem zostawał też człowiek, który utonął, a będąc w grzechu topił potem innych. Albo nie daj Boże, kto samobójstwem przez utopienie zakończył żywot. Przepadli tacy z kretesem razem ze swą duszą, która już do diabła należała. Cieszyły się wtedy utopce - diabły, że im nowa dusza przybyła.


Wychodziły też utopce do ludzi, aby upatrzyć sobie kolejną ofiarę. Złośliwe to były bestie i mściwe, jak mogły szkodziły człowiekowi. Ale były też i takie, które starały się nawet z ludźmi zaprzyjaźnić. Pomagały wtedy, ostrzegały i ratowały przed utonięciem. Zwykle jednak żądały czegoś w zamian, a jeśli człowiek zawiódł, marny był jego los.


W Pierśćcu na Uchylanach pasała dziewczyna krowy koło Bajerki, niedużego po­ toku, płynącego przez wieś. Pewnego dnia, gdy wyciągnęła zawiniątko ze śniada­niem, co jej matka przygotowała, chcąc się posilić, ni stąd ni zowąd zjawiło się nie­ znane jakieś pacholę, prosząc by się z nim podzieliła. Dziewczyna dobre miała serce, odstąpiła mu kromkę z masłem a chłopak podziękował i odszedł. Odtąd przychodził codziennie, a ona dzieliła się z nim śniadaniem. Dziwnym trafem, od tego czasu kro­ wy też dawały prawie dwukrotnie więcej mleka niż dotychczas, czemu bardzo się matka dziwiła, gdyż trawa była zawsze taka sama. Zdarzyło się jednak, że z jakiejś przyczyny dziewczyna śniadania nie przyniosła. Gdy zjawił się jej towarzysz, prze­ prosiła go najpierw, a potem pożartowała z niego i trochę mu dokuczając, poradziła aby sobie zarobił na chleb. Obraził się wtedy, spojrzał na nią surowo i nic nie mówiąc odszedł. Więcej się też nie pokazał. Niedługo potem przyszły ulewne deszcze, woda w Bajerce wezbrała i gdy dziewczynie przypadło przechodzić przez kładkę, pośliznę­ła się, wpadła do wody i utonęła. Tak zemścił się utopiec za doznaną obrazę!


Przeważnie opisywano utopce jako potworki pokraczne, o wyglądzie pół żaby, pół człowieka, choć przybierały też różne inne postacie. Najczęściej ludzi ale też zwierząt, a nawet roślin czy przedmiotów. Swego czasu, po groblach pogórskich sta­wów wałęsał się samotny, ponury pies, a kto spojrzał mu w oczy, wchodził za nim jak zahipnotyzowany do wody. Często, w rzece lub stawie nęcił wspaniały okaz karpia albo szczupaka. Wystarczyło jednak sięgnąć ręką aby wpaść do głębokiego plosa. Utopcem okazał się też, pewnego razu, kwitnący wspaniale krzew bzu nad brzegiem Bładnicy w Międzyświeciu. Wody było dużo, gdyż niedawno padały deszcze. Prze­ chodziła tędy dziewczynka, ucieszyła się na widok pięknych kwiatów, a gdy się na­ chyliła nad rzeką chcąc urwać sobie kwiatek - krzew zniknął nagle, dziewczyna zaś wpadła do spienionej wody.


Stary Gajdzica, który często lubił wysiadywać w gospodzie do późnych godzin, wracał kiedyś nocą z „Harendy" koło stawów, mocno podchmielony. Nagle, w świet­le księżyca zobaczył przed sobą wygodną ścieżkę, prowadzącą jak mu się wydawało, na skróty. Chciał więc sobie skrócić nieco drogi, a kiedy uszedł kilka kroków, ścieżka zniknęła mu spod nóg. Gajdzica znalazł się na środku stawu i utopił się.


Rządziły się też utopce własnymi, surowymi prawami, a wychowanie miały rygo­rystyczne. Przedziwną historię opowiadała niegdyś starka Hołomczyno z Ochab.


Na zabawę, do wsi przyszła pewnego razu córka utopca, mieszkającego w pobliskiej rzece. Ponieważ była najpiękniejsza z obecnych tam dziewcząt, konkurentów miała wielu. Każdy tylko z nią chciał tańczyć. Północ się zbliżała, dziewczyna chciała wra­cać, lecz tancerze nie chcieli jej puścić. Dopiero po północy udało jej się wyjść z zaba­ wy. Towarzyszyło jej kilku kawalerów, chcących się dowiedzieć gdzie mieszka. Do­ chodząc do rzeki, wyjawiła im, że jest topielicą i kazała patrzeć na wodę. Jeśli się zakrwawi, znaczyć to będzie, że ojciec ją zabił, gdyż złamała utopcowe prawo i nie wróciła przed północą. Potem zniknęła w wodzie. Po chwili w blasku księżyca kawalerowie zobaczyli na wodzie plamę krwi.


Dobrze na ogół żyło się utopcom w swoich wodnych siedzibach i nie lubiły zmie­ niać miejsca pobytu. Zdarzało się jednak, że z różnych powodów musiały przeprowa­dzić się w inne miejsce. Prosiły też czasem ludzi, aby im pomogli w przeprowadzce.


Przenosił się raz utopiec z całą rodziną z pogórskich stawów do Brennicy i zamó­wił sobie jednego gazdę aby przewiózł ich konnym wozem z całym dobytkiem. Chło­pu nie wolno było tylko oglądać się do tyłu na wóz, gdzie usadowiła się rodzina utopca. Wóz był tak załadowany (choć nic nie było widać), że konie z trudem mogły go uciągnąć. Dopiero w Górkach nad Brennicą gdy utopce wysiadły, chłop mógł zobaczyć całą liczną rodzinę utopcową.


Każdy z utopców miał swój rewir i dobrze pilnował aby inny nie wchodził na jego obszar, bo tego utopce nie znosiły i takiego intruza potrafiły brutalnie wyrzucić. Stary Grzybek, co go „Ziebroczką" nazywali, widział na własne oczy, jak na kiczyckich stawach pobiło się dwóch utopców, gdyż jakiś obcy przyprowadził się bez zgody na zajęty już rewir. Zdarzyło się też, że pomagały sobie wzajemnie, gdy któryś nie mógł sobie dać rady z niesfornym człowiekiem.


Razu pewnego jechał chłop furmanką z Grodźca do Skoczowa. W Pogórzu za­ trzymał go elegancki „panoczek" i prosił aby go podwieźć do Skoczowa. Gazda zro­ bił mu miejsce na wozie a gdy ten milczał, próbował go wypytać czy długo w mieście zabawi i czy będzie z nim wracał. Jakże zdumiał się, gdy nieznajomy powiedział, że jedzie w odwiedziny do brata, by mu pomóc utopić jednego handlarza. Przy moście na Wiśle nieznajomy wysiadł i nagle zniknął. Nazajutrz chłop się dowiedział, że w Sko­czowie utonął handlarz, wracający ze skoczowskiego targu, gdy końmi przejeżdżał wbród przez rzekę.


Bardzo dokuczliwe i niebezpieczne były nocznice, nazywane tak dlatego, że poja­wiały się wyłącznie w nocy, nawet już z wieczora, gdy tylko się ściemniło. Mówiono

o nich, że są to duchy zmarłych, które za różne przewinienia muszą pokutować jesz­ cze po świecie. Złośliwe to były duchy i gdy tylko dopadły człowieka, wodziły na manowce, sponiewierały, wymęczyły. \Choć same większej krzywdy mu nie czyniły, mogły spowodować nawet śmierć.


W odróżnieniu od utopców, które cały niemal rok czyhały na ludzi, nocznice gra­ sowały w oznaczonych terminach kalendarzowych, a największe prawo miały w okre­sie adwentu. Zbierały się głównie w leśnych ostępach, zagajnikach, szuwarach, wśród stawów na bagniskach. Nie wiadomo jak wyglądały, gdyż ukazywały się tylko jako świetliki niby małe latarki, tańczące gromadami i szybko poruszające się z miejsca na miejsce. Kiedy jakiś spóźnialski znalazł się wieczorem w ich rejonie, zaczynały go wabić głosami znajomych osób, a potem wodziły i smykały po bezdrożach, krza­kach i bagniskach, po groblach między stawami, popychały do ciernistych krzewów, aż całkowicie wyczerpany padał w rowie, lub do kałuży. Gdy się ocknął nad ranem, okazywało się, że jest w pobliżu własnego domu. Bywało, że człowiek wpadał do kowiora lub stawu i utopił się. Powiadano wtedy, że nocznice pomogły utopcom.


Szczególnie irytowało je gwizdanie człowieka. Toteż wieczorem nie należało gwiz­dać. A już wykluczone w adwencie, gdyż był to ich czas. Wystarczyło wówczas gwiz­dnąć sobie, ot tak dla zabawy, a w tym momencie zjawiały się nocznice i rozpoczyna­ ły igraszki z człowiekiem.


W pewien grudniowy wieczór, czyli w adwencie, wyszedł sobie gospodarz przed chałupę odetchnąć świeżym powietrzem i pokurzyć fajkę. Ciemno było, ciężkie chmury zasłaniały niebo i choć śniegu jeszcze nie było, wilgotny, przenikliwy ziąb dawał się mocno we znaki. Chwilę tak stał przed domem i zaczął sobie pogwizdywać jakąś melodię. Wtem od strony pobliskiej olszyny usłyszał wołanie żony. Zdziwił się, gdyż przed chwilą żona krzątała się koło kuchni ale poszedł za głosem. Uszedł kilka kro­ków, lecz nikogo nie widział, tylko małe świetliki chybotały się koło niego, jednak przed sobą ciągle słyszał głos wołającej żony. Po chwili chałupa znikła mu z pola widzenia, coś go zamroczyło, zagubił się, nie wiedział gdzie jest. Błądził tak przez całą noc


1 ledwie żywy padł ze zmęczenia. Gdy rano się ocknął, skostniały z zimna, zabłocony i potargany od ciernistych chaszczy, leżał w błotnistej kałuży nieopodal swojej chału­py. Długo musiał się biedaczysko leczyć z przeziębienia, a co mu się od żony dostało, to tylko wyobrazić sobie można, gdyż co gorsza, nie pamiętał prawie nic z tego gdzie się poniewierał. Tak to nocznice bałamuciły, smykały i zakłócały pamięć.


Czasem to jeszcze mniej przyjemne rzeczy się zdarzały. Francek, co służył u jed­nego gazdy na Podborku często wieczorem po robocie zaglądał do gospody Urbacha na Zobawie. Kiedyś w grudniowy wieczór wracał dość późno do domu, trochę pod­ chmielony, gdy w pewnej chwili usłyszał obok siebie znajomy głos kamrata. Ucieszył się, że miał towarzystwo i chociaż go nie mógł dostrzec, zaczął z nim rozmowę. Tamten zaś tylko go przywoływał i kazał iść za sobą. Francek szedł za głosem, lecz wkrótce stracił orientację, gdyż miał do czynienia z nocznicą. Zaraz pełno ich koło niego się zebrało i nie tylko, że go smykały, to sobie na nim użyły, pobiły go, obsikały i obświniły. Rankiem znaleźli go przechodnie na oraczce. Był na pół przytomny, zmar­zły, zgnojony, w połowie rozebrany, pokaleczony a śmierdział jakby z wychodka wy­ lazł.


Jak już nocznice człowieka dopadły, wodziły go prawie całą noc, a biedak nic prawie nie pamiętał, gdzie łaził i co się z nim działo. Tylko niezwykłe wyczerpanie i pożałowania godny wygląd świadczył o jego perypetiach z nocznicami. Stąd też zro­ dziło się powiedzenie. Gdy ktoś wracał do domu bardzo późno a w dodatku o podejrzanym wyglądzie, witano go często z przekąsem: „isto cie nocznice posmykały", albo: „czy cie kaj nocznice posmykały?".


Wśród ludu rozpowszechniona była wiara (a po części jeszcze do dziś się utrzy­muje), że duch nieboszczyka, który pozostawił jakieś niezałatwione za życia sprawy osobiste, czy też nie zdążył oczyścić się całkowicie z grzechów, powracał na miejsce swojego pobytu i dawał o sobie znać. Stąd różne opowieści o nawiedzanych przez duchy domach, starych pałacach i dworach, mieszkaniach albo cmentarzach i sąsia­dujących z nimi miejscach. W domach upodobały sobie najczęściej strychy, piwnice, ciemne korytarze, puste pokoje i inne różne zakamarki domowe. Pojawiały się głów­ nie o północy, toteż godzinę dwunastą w nocy nazywano godziną duchów. Bywało jednak czasem, że przychodziły także w dzień. Zjawiał się taki duch w chałupie, a gdy nadeszła jego godzina słychać było jego stąpania, trzaskanie i skrzypienie drzwiami, oknami, stukanie, szuranie po podłodze jakby ktoś meble przestawiał, stękanie, wzdy­chanie, czasem kaszel, płacz lub śmiech i takie różne odgłosy, że strach paraliżował domowników. Niekiedy komuś ukazywała się zjawa zmarłego rodzica, lub któregoś z przodków. Niekiedy duchy ukazywały się w postaci zwierząt. To kot jakiś dziwny się pojawił, to pies, ptak, żaba lub szczur. Zdarzało się, że na oczach domowników działy się niesamowite rzeczy, przesuwały się naczynia w kuchni, szklanki, talerze, ruszał się stół, krzesła czy obraz na ścianie, kręcił się zegar w przyśpieszonym tempie, gasło światło bez powodu i temu podobne dziwne przypadki.


Nawet w czasach obecnych przeczytać można w różnych czasopismach sensacyj­ne doniesienia o latających po kuchni garnkach, talerzach, przesuwających się meb­lach lub innych niezrozumiałych i niecodziennych zjawiskach.


Największy strach było znaleźć się w nocy na cmentarzu, lub w jego pobliżu, gdzie duchy „urzędowały". Niejeden słyszał tam różne głosy, jęki, wołanie, czasem jakiś duch odezwał się do człowieka. W takich wypadkach tylko żegnać się i uciekać pozostało.


W większości wypadków duchy tak długo nawiedzały ludzi, dopóki nie spełnili ich życzeń. Trudno było tylko zgadnąć czego taka dusza pragnie. Jeśli ktoś się domyś­lilił (a często sam duch dał odpowiednią wskazówkę) i spełnił jego życzenie, duch od­ chodził i więcej się nie pokazywał.


W Ochabach w czasie pogrzebu bardzo pobożnej staruszki, zapomniano włożyć jej do trumny książkę do nabożeństwa, jak to było w zwyczaju. Gdy pogrzebnicy wyszli z konduktem, w domu pozostał sąsiad aby przypilnować chałupy. W pewnej chwili usły­szał jak ktoś wchodził do izby, gdzie leżała przedtem nieboszczka, słychaś było kroki i znajomy, ciężki oddech zmarłej. Gdy wszedł do pokoju i nikogo nie zastał, ciarki prze­ szły mu po kręgosłupie. Zauważył też leżący na stole gruby kancjonał, z którym nie­ boszczka prawie się nie rozstawała, a przedtem jakoś nie zwrócono na ten fakt uwagi. Pomimo strachu domyślił się, że zmarła przyszła po niego, wziął tedy książkę i pobiegł na cmentarz. Ponieważ trumna była już w dole, poprosił grabarza by włożył ją do grobu i położył na trumnie. Więcej też nic w tym domu się nie wydarzyło.


Inną historię opowiadał niegdyś Loska z Wiślicy. Przy skoczowskim cmentarzu, pod wiślickim kopcem spóźnieni przechodnie od dłuższego czasu spotykali w nocy postać człowieka uginającego się pod ciężarem drewnianego kloca trzymanego na ramionach. Chodził tak przed cmentarzem po drodze i wołał: „Kaj to móm dać, kaj to móm dać?". Strach było tamtędy chodzić i mimo że odmawiano modlitwy, a ksiądz nawet kropił to miejsce święconą wodą nic nie pomogło. Pewnego razu o północy wracał ze Skoczowa od znajomego Zawada, co na Kępie mieszkał. A miał coś „pod mycką" - jak się to mówiło - gdyż jako starym kamratom lepiej się przy kieliszku rozprawiało. Idzie koło cmentarza a zjawa jak zwykle wychodzi z cmentarnej furtki z ciężarem na ramionach i woła: „kaj to móm dać, kaj to móm dać?". Zawada odważniejszy po kilku kieliszkach odpowiada z miejsca: - „Na dej to pieronie tam, skóndeś to wzión a nie strosz ludzi". Na to duch, jakby z ogromną ulgą: - „Toć dziękuję ci dobry człowieku, żeś mie wybawił od tej pokuty, teraz już mogę spokojnie odpoczy­ wać". - „A coś ty za jeden?" - pyta jeszcze zaciekawiony teraz Zawada. Duch powie­ dział mu kim był za życia i zniknął. Od tego czasu już się nie pojawił. A był to duch bogacza, chciwego, który toczył spory z sąsiadami o kawałek miedzy i przestawiał słupki graniczne na pola sąsiada i przyorywał zagonu, by zagarnąć więcej ziemi. Po śmierci za to skazany został na pokutę ze słupem granicznym i dopiero rezolutna odpowiedź człowieka uwolniła go od niej.


Straszydła także śpiącemu człowiekowi nie dawały spokoju. W nocy bowiem na­ wiedzały ludzi zmory, albo jak się mówiło po naszemu - mory. Przychodziła mora do śpiącego, siadała mu na piersiach dusiła i „cyckała krew". Śniły się wtedy czło­wiekowi okropności, czuł jak go „coś" dusi, ugniata, nie mógł tchu złapać, mocował się z czymś niewidzialnym, jęczał, rzęził, a zbudzić się nie mógł. Rano budził się osłabiony, a ze snu niewiele pamiętał. Widocznym znakiem, że to była mora był si­niak z małymi nakłuciami skóry na szyji lub piersi, w miejscu gdzie mora ssała. Po­wtarzało się to przez kilka nocy z rzędu, a nawet dłużej. Człowiek z dnia na dzień był słabszy, marniał biedaczysko w oczach, bladość pokrywała lica i jedynie sine ślady na ciele świadczyły, że go mora męczy. Jak już było wiadomo, że to mora, istniała możli­wość zapobiec jej dalszym odwiedzinom. Wystarczyło zaprosić ją na śniadanie, a wte­dy poznać ją było można. Bo też dziwny to był stwór. Była to bowiem dusza żywego

człowieka, która wychodziła z niego podczas snu i przylatywała do upatrzonej ofiary, a mogła w bardzo krótkim czasie pokonywać bardzo dalekie odległości. Często czło­wiek nie wiedział, że jest morą i nocami wędruje dusić innych. Czasem jednak był tego świadom. Po pewnym czasie przyznawał się swojej ofiarze, a nawet ją przeprosił.


Faranke przez kilka nocy nawiedzała mora. Początkowo nie wiedziała o tym, tyl­ko czuła się coraz więcej zmęczona, słaba, bolała ją głowa, w nocy męczyły ją kosz­ mary senne. Spojrzała raz w lustro i zobaczyła siniaki poniżej szyji. Przestraszyła się, gdyż wiedziała już, że to „mora ją cycko". Trzeba jej było się pozbyć. W nocy nie powinna zasnąć przed jej przybyciem. Starała się bronić przed snem, lecz gdy północ minęła, takie znużenie ją ogarnęło, że nie wiedziała, kiedy zasnęła. Rano miała znów jeden siniec więcej i była słabsza. Tak było również drugim razem. Dopiero w trzecią noc wytrzymała dłużej. W końcu, gdy już miała zasnąć, poczuła jak zwaliło się na nią coś ciężkiego, zaczęło ją dusić, a poniżej szyi poczuła lekkie ukłucie. Zerwała się ze snu i powiedziała: „Rano przyjdź, dom ci chleba z masłem". Zaraz też mora ją puściła. Rankiem odwiedziła ją mieszkająca w Simoradzu jej dobra znajoma, z którą daw­no się nie widziały. Zdziwiła się Faranka tej wizycie, gdyż nie domyśliła się jeszcze niczego. Chwilę gadały o tym i owym, ale kobieta jakoś dziwnie się zachowywała i cały czas nieśmiało rozglądała się po izbie. Wreszcie nieśmiało przyznała, że jest głodna i prosiła, czy nie mogłaby dostać kromki chleba z masłem. Domyśliła się już Faranka, że to ona nawiedzała ją jako mora. Poczęstowała jednak gościa kromką chleba z masłem, a kobieta ledwie zjadła, szybko się pożegnała i odeszła. Od tego czasu mora przestała przychodzić.


Morami są w większości kobiety. Stają się nimi zwykle w czasie urodzenia albo podczas chrztu. Gdy na przykład spotkały się trzy kobiety ciężarne, a jedna prze­ szła pomiędzy dwoma pozostałymi, było niemal pewne, że dziecko tej trzeciej uro­dzi się jako mora. Albo też jeśli podczas chrztu któreś z rodziców chrzestnych po­ myliło słowo modlitwy, czy też matka nie przestrzegała obowiązujących zakazów przed tak zwanym „wywodem", czyli obrządkiem kościelnym, oczyszczającym ją po urodzeniu dziecka. Wtedy dziecko stawało się morą. Mogły być też inne przy­ czyny, nie zawsze znane. Również chłopiec bywał morą choć na dzień, a potem, jako dorosły nawiedzał innych ludzi. Przed dostępem mory do człowieka najpew­niej obronić się można było wodą święconą lub święconą kredą a jeszcze skutecz­niej i jednym i drugim.


Być morą także dla tej osoby było bardzo niebezpiecznie. Podczas gdy dusza tej osoby, w postaci mory dręczyła swoją ofiarę, jej ciało było bezwładne, jak nie­ żywe, gdyż dusza z niego chwilowo wyszła. Ponieważ działo się to w nocy, gdy wszyscy spali, nawet rodzina zwykle nie podejrzewała, że ktoś z jej członków jest morą. Mogło się jednak zdarzyć, że ktoś wiedząc o tym, przez nierozważny albo też celowy postępek mógł spowodować jej śmierć. Wystarczyło, bezwładnie leżące ciało (w czasie wędrówki duszy) obrócić twarzą do poduszki i zamknąć usta, a wte­dy dusza nie mogła powrócić do ciała, gdyż wychodziła i wchodziła przez otwarte usta. Czasem taką duszę można było zobaczyć w postaci wieczornej ćmy lub białej myszki. Zabicie takiej ćmy lub myszy powodowało śmierć osoby, która była morą.


Opowiadał o tym wspomniany już Grzybek „Ziebroczka". Jeden wdowiec miał dwóch synów i razem prowadzili gospodarkę. Od pewnego czasu starego nawie­dzała mora, toteż był coraz słabszy i nie mógł podołać robocie. Synowie spo­strzegli wreszcie, że ojca niszczy mora i postanowili ją złapać. Na noc pożarny kamy szczelnie okna, zatkali wszystkie otwory w piecu, w izbie gdzie spał ojciec i tylko dziurkę od klucza zostawili, aby mora mogła wejść, a potem czekali po ciemku aż się zjawi. Gdy ojciec zaczął we śnie jęczeć i rzucać się na pościeli, wiedzieli, że już jest. Zakleili szybko dziurkę od klucza, aby nie mogła tędy wyle­ cieć, jeszcze skropili święconą wodą i zapalili poświęconą gromnicę. Mora prze­ straszona zaczęła latać, jako ćma po izbie, a jeden z synów trafił ją mocno klapką na muchy i zabił. Martwą ćmę spalił w ogniu świecy. Nazajutrz dowiedzieli się, że podczas snu nagle zmarła ich niedaleka sąsiadka, młoda jeszcze wdowa, która nigdy nie chorowała. Powiadano potem, że to ona była tą morą która dusiła ich ojca, gdyż więcej do niego nie przyszła.


W opowieściach wymieniane są również strzygi, choć te mniej były znane i nie wszędzie. Powszechnie strzygą lub strzygoniem, jeśli to rodzaj męski, nazywano upiora lub wampira, czyli ducha zmarłego, który wypija krew z człowieka. Był nim też ożywiony diabelską mocą trup, który opuszczał swój grób na określony czas aby pożywić się ludzką krwią.


W naszych stronach, strzygi to także kobiety o podobnych właściwościach upior­nych, co rocznice, tyle że w inny sposób dokuczały ludziom. Nazwa pochodzi stąd, że na plecach posiadają znak podobny do nożyc i strzyżą też jak nożycami włosy, ubrania, wycinają ślady na skórze człowieka, w ten sposób wywierając złość lub zemstę na ludziach.


Pokłóciły się raz dwie sąsiadki, a jedna z nich była strzygą. Potem była jakaś uroczystość i dużo ludzi sie zebrało. Obydwie kobiety też tam były. Nagle ta, co była strzygą podeszła do swojej przeciwniczki, dotknęła jej głowy i naraz wszystkie włosy jej spadły, jakby je ktoś obciął i całkiem łysa, wystawiona została na ludzki śmiech.


W pewnym kawalerze zakochała się piękna dziewczyna, która była strzygą. On oczywiście o tym nie wiedział. Chodzili jakiś czas ze sobą gdy pewnego dnia chło­pak poznał inną a tę pierwszą zostawił. Porzucona postanowiła się zemścić. We wsi była zabawa, na którą przyszedł kawaler ze swoją nową dziewczyną. Gdy zakochani tańczyli ze sobą nagle opadły z nich ubrania pocięte na kawałki jak u krawca i zosta­li całkiem nadzy na środku sali. Z kawałków sukni i ubrania nawet do przykrycia się nic nie nadawało. Ze wstydem, wśród śmiechu i zgorszenia obecnych, uciekli i nadzy wrócili do domu. Taka była zemsta strzygi za zdradę.


Wiele było różnych postaci upiornych i sił nieczystych, wywołujących strach u człowieka, nękających go na wszelkie sposoby i jeśli się przed nimi nie ochronił, prowadzących do zguby. Pod różnymi postaciami ukazywały się i towarzyszyły czło­wiekowi na każdym kroku diabły i inne złe duchy, natrętne, wścibskie i bardzo groź­ne. Miały też swoich pomocników wśród niektórych ludzi. Do nich należały czarow­nice, które rzucały uroki na ludzi i zwierzęta, odbierały mleko krowom, przeszkadzały w robieniu masła, sprowadzały na domy pożary i inne nieszczęścia na ludzi, poma­gały w spełnianiu zemsty poróżnionym sąsiadom i zazdrosnym kochankom. Zdol­ności te nabywały od diabła, bo z nim „kramarzyły". Jeździły na miotle i wylatywały przez komin. Towarzyszyły im przeważnie czarne koty, ropuchy, puchacze, gawrony, czarne koguty lub inne zwierzęta, którym też przypisywano koneksje z diabłami. Wy­strzegać się należało ludzi z „urokliwymi" oczami, rzucającymi uroki na każdego i na wszystko. Niewskazane też było zbytnio chwalić i podziwiać czyjąś urodę, włosy, małe dzieci, dorodne zwierzęta i plony, gdyż nawet nie chcąco można było „urzeknąć" a wtedy zepsuć. Aby się to nie stało, zanim się kogoś lub coś pochwaliło, mówiono „bez uroku", lub „przezuroku". Jeśli już ktoś kogoś „urzekł" i ten poczuł się źle na zdrowiu, należało „spatrzyć uroku".


Rozmaite znaki i zjawiska przyrody, zachowanie się zwierząt, a nawet przedmiotów, były często zapowiedzią jakiegoś nieszczęścia lub czyjejś śmierci. Przeciągłe wy­ cie psa zapowiadało pożar albo śmierć któregoś z domowników, a mogło też oznaczać bliskość ducha. Pogrzeb w rodzinie zapowiadał też wrzeszczący „kuwik" czyli nocny puszczyk. Niektórym zdarzało się spotkać i widzieć widmową postać samej śmierci.


Opowiadano o tym wszystkim najczęściej w długie, jesienne i zimowe wieczory przy łuskaniu fasoli u gazdów albo na „szkubaczkach" pierza, czy też przy innych okazjach, gdy zbierały się sąsiadki, dziewczyny i młodzieńcy. Chłopy zwykle spoty­ kały się w gospodzie przy piwie lub kieliszku i też mieli o czym opowiadać. W cza­sach gdy nie znano jeszcze radia, nie mówiąc o telewizji o której się jeszcze nie śniło, gazet było mało, a czytali je tylko co poniektórzy, światlejsi. Wiadomości podawane z ust do ust, urastały do fantastycznych historii, pełnych sensacji i grozy. Nie sposób było oddzielić rzeczywistość od fantazji. A gdy nadszedł czas powrotu do domu o póź­nej porze, w ciemną noc, gdzie czaiły się te diabelskie, straszne stwory, o których się tyle słyszało, przerażenie ogarniało człowieka. Najwięcej strachu najadły się zazwy­czaj młode dziewczęta, toteż każda była rada, jeśli znalazł się chętny kawaler, co ją odprowadził. Choć sam był zwykle strachliwy, zawsze to mężczyzna i raźniej im było razem. Miało to także i dobre strony, bo z tego odprowadzania czasem nowa przyszła para się skojarzyła.


Kalendarium pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” 1997, udostępnionego dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.