Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Handel na przedwojennym rynku w Skoczowie
Dział:

Robert Orawski

Handel na przedwojennym rynku w Skoczowie

Przedwojenny Skoczów. Sklepy i zakłady rzemieślnicze spowite mgiełką pamięci, pełne zapachów, spracowanych ludzi i zdarzeń tragicznych i humorystycznych. Firmy żydowskie, polskie, niemieckie - śląskie o nigdy niewygasłych sentymentach do najlepszego ze światów - cesarstwa Franciszka Józefa II. Świat, który zapadł w pamięci starego skoczowiaka i pozostanie w nim do końca jego dni..

Po podziale Śląska Cieszyńskiego w lipcu 1920 r. Skoczów znalazł się w środku polskiej jego części i stał się ważnym ośrodkiem kupiecko-rzemieślni­czo-przemysłowym. Ciągnęli do niego okoliczni rolnicy ze swoimi płodami rolnymi, ze sprzedaży których zdobywali pieniądze na zakup wszystkiego tego to, co sami potrzebowali, a co mogli nabyć w mieście. Z tego powodu w Skoczowie stale przybywało warsztatów, składów i sklepów. Do końca 1925 r. powstało 25 nowych placówek handlowych i 37 zakładów rzemieśniczych, najróżniejszych specjalności, a w przededniu H wojny światowej było ich już 581. Do Polaków należały 34 firmy, do Niemców 21, a do Żydów 3. Ze sklepami było podobnie. W tym samym czasie funkcjonowało ich ponad 602. Zazwyczaj były to maleńkie, rodzinne interesy, gdzie oferowano niemal wszystko, co tylko można było sprzedać. Podziały narodowościowe były tu bardziej umowne niż faktyczne, gdyż większość szefów i personelu pomocniczego uważała się bardziej za Ślązaków niż Polaków czy Niemców. Niemniej w obrębie samego rynku dominował żywioł niemiecki i żydowski, a Polacy reprezentowani byli przez farmaceutę Franciszka Olszaka, kupca Jana Drabinę i właściciela sklepu z wyrobami metalowymi Karcha.

Jak wyglądał przedwojenny rynek? W każdym jego rogu stały figury świętych, które obecnie zdobią dziedziniec kościoła św. Ap. Piotra i Pawła. Na środku zaś, pod wysoką latarnią, w niewielkiej budce Pan Borski serwował lody na patyku marki „Pingwin", w grubej, czekoladowej polewie. Nie były one tanie, bo kosztowały aż 20 groszy. Dla przykładu cena bułki lub gazety wynosiła 5 gr., kilograma kiełbasy zwyczajnej - 90 gr., mięsa wołowego na zupę - 45 gr., cukru - 1 zł, krowy - 200-300 zł. Tymczasem mniej od mężczyzn zarabiające robotnice w garbarni Spitzera otrzymywały 18 zł na tydzień i nie stać ich było na zakup np. wileńskiego radia marki Elektron". Borski był policyjnym rencistą' . Miał w budce zainstalowany agregat chłodniczy zasilany z latarni miejskiej. Między budką a kamienicami północnej pierzei rozciągał się przystanek autobusowy. Co godzinę odjeżdżał z niego autobus do Katowic bądź Wisły, a co 25 minut do Bielska czy Cieszyna. Rynek od 1938 r. był wyłożony brukiem. Na jego obwodzie, przed kamienicami znajdował się asfaltowy dywanik. Przy dobrej pogodzie serce miasteczka tętniło życiem do późnego wieczora. Mieszkańcy spacerowali, spotykali się ze znajomymi i krewnymi, wymieniali poglądy, załatwiali interesy i najróżniejsze sprawy. Centralny plac miasta, na którym organizowano wiece, uroczystości religijne i targi' miał przyzwoitą nawierzchnię podobnie jak ważniejsze, dochodzące do niego uliczki. Reszta wyłożona była okrąglakami, kamieniami rzecznym układanymi na sztorc. Dla pojazdów na gumowych kołach nie było to takie dokuczliwe. W gorszej sytuacji były wozy konne. Miały bowiem kola o stalowych obręczach, które nie dość, że czyniły duży hałas, to jeszcze podskakiwal, na nierównej nawierzchni.

 

Do wybuchu wojny w budynku Nr 2, tam gdzie teraz jest Muzeum Św Jana Sarkandra mieściła się Czytelnia Katolicka. Została ona zamknięty przez hitlerowców już dwa dni po zajęciu przez nich miasta w 1939 r.' Zgromadzone tam zbiory niemal natychmiast przetransportowano do składnic złomu i makulatury za Wisłą, czyli do dzisiejszych magazynów Gminne Spółdzielni w Skoczowie. Część z tych zasobów rozkradziono, część uratował przed zniszczeniem nieliczni skoczowianie, którzy mieli świadomość ich wartości bibliofilskiej.

 

Obok pod Nr 3, w gminnej kamienicy zamieszkałej przez osoby średniozamożne mieściła się skoczowska filia cieszyńskiego Towarzystw Oszczędności i Zaliczek, którą później przeniesiono na parter, do lewe części ratusza. Na jej miejscu, ale już po wojnie szewc Dedio otworzył warsztat obuwniczy. W późniejszych latach był on kierownikiem sklepu obuwniczego w GS. Do kasy Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek włamano się w 1936 r. Złodzieje dostali się do piwnicy, przebili się przez sklepienie z kamienia i cegły, wykuli otwór, rozebrali podłogę i weszli do pomieszczenia, gdzie stały dwie kasy pancerne. Jedną z nich otworzyli łomami i nożycami do blachy, usuwając spomiędzy stalowych płyt obudowy beton i żaroodporny piasek. Nie znaleźli tam jednak pieniędzy, tylko dwa stare weksle. Gotówka znajdowała się w sąsiednim sejfie, którego nie zdążyli otworzyć. Do Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek włamano się także w nocy z 1 na 2 kwietnia 1937 r. „Gwiazdka Cieszyńska", Nr 29 z 13 kwietnia tak opisała to zdarzenie:

„dokonano śmiałego włamania do biur Przemysłowej Kasy Kredytowej. Włamywacze dostali się przez nie zamknięte drzwi do korytarza, skąd po uprzednim roz­luźnieniu krat w oknie dostali się do kasy i tam przy pomocy raka rozpruli kasę ogniotrwałą, w której znajdowało się podówczas ok. 500 zł. Złodzieje jednak nie zdołali rozpruć tresorów kasy, dzięki czemu pieniądze ocalały przed kradzieżą. Wnioskując po śladach jakie sprawcy włamania pozostawili na miejscu, sprawcy nie byli zawodowymi włamywaczami. Włamanie zauważono dopiero nazajutrz i natychmiast zawiadomiono policję. Nazwiska włamywaczy są znane policji, co w dużym stopniu ułatwi ich ujęcie".

Z tą kasą wiąże się też inna, ciekawa historia. Pewnego razu od jednej z kas zgubiono któryś z trzech kluczy, bez którego nie można było jej otworzyć. Na szczęście w cieszyńskim więzieniu, w którym trzymano różnych rzezimieszków z wyrokami do lat 5. odsiadywał wyrok najprawdziwszy, zawodowy kasiarz. Właśnie takiego „fachowca" poproszono wtedy o pomoc. Przywieziono go do Skoczowa, pokazano kasę, oferując 5 zł nagrody za jej otwarcie. Kasiarz dokładnie obejrzał sejf i poprosił wszystkich o opuszczenie pomieszczenia. Nikt nie oponował, choć w środku było dużo pieniędzy. Prezesi Kasy nie mieli wyboru, a kasiarz nie chciał zdradzić swojej tajemnicy zawodowej. Wymuszono tylko na nim przyrzeczenie, że niczego nie ukradnie. Podobno, gdy już nikogo przy nim nie było wyjął z kieszeni jakąś agrafkę, a może spinkę do włosów i w jednej chwili otworzył pancerne drzwi sejfu.

Warto wspomnieć, iż 24 października 1937 r. otwarto w tej samej kamienicy Chrześcijańską Spółdzielnię Skóra i Wyroby ze Skór -Jej udziałowcami było ponad 60 osób. Spółdzielnia szybko splajtowała. Złośliwi mówili, że szewcy zbyt często zaglądali do mieszczącej się tuż obok restauracji Jana Gałgonka. On sam mieszkał na piętrze, a gospodę prowadziła pani Szczurkowa, której syn Oswald znany był z pięknej gry na pile. Szczurkowa zarządzała gospodą Gałgonka podobnie, jak Cieślarowa hotelem Pod Białym Koniem". Mieszkańcy zwykle mówili, że idą „do Cieślarki", czy do „Szczurkule". Każda gospoda miała charakterystyczny dla siebie klimat i swoją własną, wierną klientelę. W bilard grało się na przykład u Małysza Przy Cieszyńskiej a u „Szczurkule" w karty. Sprzyjały temu kameralne boksy dla gości. Lokal  zamykano oficjalnie o godz. 22. Jednak goście przebywali w nim znacznie dłużej.

Trzeba przy tym wiedzieć, ze restauracje w rynku i przy ul. Cieszyńskiej odwiedzane były zazwyczaj przez lepszych" gości, tj. takich o zasobniej­szym portfelu. Często przed południem wstępowali oni na drugie śniadanie składające się najczęściej z parówek, wątróbki, płucek czy galaretki z nóżek. Przychodzili także poczytać świeżą prasę" przy szklance piwa lub wina. Gazety stanowiły wówczas nieodłączne wyposażenie wszystkich restauracji i zakładów fryzjerskich. Wieczorami goście restauracji oddawali się grze w karty, szachom, bilardowi. W pozostałych gospodach, jak na przykład „u Czaputki", „Drabiny", „Kotule", „Urbacha" i „Rosenthala" („Szmula") zbierali się handlarze bydła, rolnicy z pobliskich wsi i robotnicy fabryczni.

O rzut kapeluszem przez jezdnię znajdował się pod Nr 5 elegancki i ogromny sklep Zygfryda Lindnera (obecnie sklep odzieżowy, wcześniej księgarnia Pelikan"). Był świetnie wyposażony, pełen modnych towarów w najlepszym gatunku i z licznym personelem. Jakiś czas przebojem han­dlowym były tam londyńskie, długie i cienkie parasole, z dużą zakrzywioną rączką i charakterystycznym szpicem. Kosztowały 7.15 zł. Była to cena wysoka, gdyż porządne półbuty kosztowały zwykle 8 zł. Sprzedażą kierował Józef Gola, zatrudniony przez właściciela. Z. Lindner był postacią niskiego wzrostu, o okrągłej sylwetce. Oczkiem w głowie były dla niego córki: Marianna i Hanna. Ta druga odwiedziła Skoczów w połowie lat 90. Była gościem uro­czystości związanych z odsłonięciem pomnika na Małym Rynku i odbudową kirkutu w Wilamowicach. Nie omieszkała przy tym obejrzeć ojcowizny i sklepu. Zrobiła przy tym małą awanturę, wykrzykując po polsku o swojej krzywdzie i o rzekomym, wieloletnim okradaniu jej przez skoczowski magistrat.

Z „okradaniem" Lindnerów wiąże się jeszcze inna historia. Jak w każdym sklepie, tak i u Lindnera można było kupować na raty. Kiedy widmo wojny coraz bardziej zaglądało do Skoczowa, sporo osób z premedytacją zadłużało się u niego. Z. Lindner skrupulatnie prowadził księgę dłużników, nie słuchając zbytnio złowieszczych prognoz dotyczących wojny i Żydów. Owi klienci Lindnera sądzili, że ich długi wkrótce będą nieaktualne. Jakże złudne okazały się te kalkulacje! Wkrótce po tym, jak Niemcy wkroczyli do Skoczowa (2 września 1939 r.) opuszczonym sklepem Lindnera zajęła się specjalna komisja. Do jej zadań należało przejmowanie i konfiskowanie mienia pożdowskiego. Bez trudu znalazła ona na ladzie otwartą księgę dłużników i przystąpiła do rewindykacji należności. Po kilku dniach do amatorów łatwego zarobku zaczęły napływać wezwania do uregulowania długu w nie­przekraczalnym terminem 7 dni, zgodnie z obowiązującym wtedy przel icznikiem 2 zł za 1 markę. Opornych przekonywała zamieszczona tam notatka o konsekwencjach grania na zwłokę, włącznie z groźbą wysyłki do obozu pracy.

Właścicielem kamienicy Nr 6, gdzie obecnie znajduje się Biuro Podróży „Dromader" był Żyd Ernest Spiller z zawodu stomatolog, a z zamiłowania wiolonczelista. Gabinet z poczekalnią po prawej stronie korytarza miał na dole. Mieszkał bardzo skromnie na piętrze, a pozostałe pokoje wynajmował. Aż do lat 50. lokatorką jednego z mieszkań była znana skoczowska położna, pani Zjawinowa, na co dzień pracująca w cieszyńskim szpitalu. Miała ona, co robić po pracy, gdyż skoczowianie rodzili się wówczas w domach, a nie jak teraz w szpitalu. Sama doczekała się dwóch synów. Starszy zginął pod Arnhem, służąc w Brygadzie Spadochronowej Sosabowskiego.

Sąsiadem Spillera był Maks Schramek, który wraz z rodziną szczęśliwie przeżył okropieństwa wojny. Miał kamienicę Nr 7 i zajmował pokoje na drugim piętrze. Na dole, gdzie teraz jest sklep mięsny, prowadził Pokój śniadankowy", zaś obok, w dzisiejszym barze 7" gospodę słynącą płuckami, flaczkami, czy równie pysznymi nerkami. Z zawodu był rzeźnikiem i co­dziennie od godziny 4 rano krzątał się w obszernej kuchni znajdującej się na zapleczu, przygotowując swoje specjały. Zawsze były gorące i znakomicie przyprawione.

Z kunsztem kucharskim Schramka łączy się niewiarygodna historia! W latach 1943-44 przygotowywał on tzw. włoskie specjały" dla żołnierzy włoskich, stacjonujących w miejscowej fabryce kapeluszy. Kadra oficerska królewskiej kompanii piechoty górskiej przebywała najczęściej w pobliskiej restauracji Beatrix Stritzkiej. Szeregowcy zaś u M. Schramka. Okazało się, że ów wyśmienity kuchmistrz przyrządzał dla niektórych z nich wcześniej wspomniane specjały" z mięsa kotów i psów. Włosi przynosili złapaną zwierzynę w workach, a mistrz oprawiał ją, gotował, smażył i potem przyprawiał według życzeń.

 

M. Schramek miał dwóch synów, Karola i Ottmara, który po wojnie ukończył Akademię Sztuki i był malarzem oraz rysownikiem. Ottmar zawsze ogromnym sentymentem darzył rodzinne miasto, choć po wojnie zamieszkał w Austrii. Rysował Skoczów z pamięci i ze starych zdjęć. W okresie Wiel­kanocy ustawiał Judasza w ogrodzie, przed swoim domem; by stworzyć namiastkę skoczowskiego zwyczaju pochodu z Judaszem.

Po wojnie miejsce M. Schramka zajął Henryk Faja. Pochodził on z Karwiny, gdzie urodził się w 1891r. Prowadził tam w latach 1938-1940 dworcową restaurację, czynną przez całą dobę. Potem wpadł w ręce gestapo i znalazł się w obozie koncentracyjnym, gdzie przebywał do końca wojny. Za zasługi na polu walki o wolność i demokrację przejął schedę po Schramku i przez długie lata był skoczowskim przewodniczącym Frontu Jedności Narodu. W gospodzie jednak nie zagrzał długo miej­sca. Jako prywatny przedsiębiorca poległ" w „Bitwie o handel" z lat 1947-1949, zaraz na po­czątku Planu 3-letniego.

Właścicielem kolejnej  kamienicy Nr 8 był Jan Wiktor Lehmann, powroźnik (zmarł w 1925 r.)  wyrabiający powrozy na  zapleczu domu, w warsztacie ciągnącym się do ul. Poprzecznej. Jeszcze
teraz starsi skoczowianie przypominają go sobie, jak  wychodził ze swoimi przyrządami na rynek,
zwijał powrozy, a bezczelne wyrostki wołałza nim: „kryncóm panie Lehmann kryncóm". Schedę po nim przejął  syn -Jan Lehmann - nauczyciel klas początkowych w miejscowych szkołach, w tym także w Wiślicy, gdzie uczył przed  wojną i w czasie okupacji. Po wojnie uczył w Roztropicach, a na emeryturę  przeszedł w 1952 r. Jan wynajmował pomieszczenia na dole na sklep  cukierniczy, który prowadziła Pani Hatłasowa. W sklepie stały porządne,  gięte jasienickie stoły i krzesła. Cukiernia słynęła ze znakomitych wypieków,  które szefowa produkowała w swoim domu rodzinnym przy ul. Garbarskiej. Tego budynku już nie ma, choć jeszcze w latach 70. naprawiano  w nim akordeony, a teraz rozciąga się tam parking marketu Biedronka".

W 1939 r. lokal po cukierni zajął zegarmistrz Strandella. Wcześniej prowadził on firmę przy ul. Kościelnej, w budynku fotografa Syjuda, naprzeciw cukierni Jana Dusia. Zakład zegarmistrzowski Strandelli wyróż­niał się ładnie oświetloną ladą, która znajdowała się przy samych drzwiach.

Dalej mieszkał Pawlik z rodziną (Nr 9). Była to zasiedziała w mieście rodzina niemiecka, od pokoleń zajmująca się handlem artykułami żelaznymi. Sklep z gwoździami, łańcuchami, zawiasami czy prostymi narzędziami rozciągał się aż do ul. Poprzecznej. W 1945 r. w kamienicę Pawlika uderzyła bomba. Mimo znacznych uszkodzeń zaraz w maju tego roku otwarto tam poste­runek milicji, w którym przez kilka lat po wojnie musieli się m.in. codziennie meldować żołnierze z armii polskiej na Zachodzie, tzw. andersowcy".

 

W narożnej, dużej kamienicy Nr 10 znajdowała się restauracja Beatrix Stritzkiej. Chętnie przebywali w niej, w czasie wojny oficerowie stacjonu­jących w Skoczowie i okolicy wojsk włoskich, węgierskich i rumuńskich. Restauracja posiadała dwa obszerne pomieszczenia.

Po drugiej stronie, na rogu ulicy Fabrycznej i Rynku mieścił się dom aptekarza Franciszka Olszaka, który w latach 1935-1939 był burmistrzem miasta Skoczowa. W kamienicy usytuowana była apteka i drogeria. Franciszek zajmował się apteką, zaś drogerią jego żona. Prawą ręką pani Olszakowej był niejaki Grzechowiak, poznaniak i drogerzysta z zawodu. Obsługiwał on także stację benzynową na rynku. Korzystali z niej m.in. skoczowscy taksówkarze, Józef Pońc i Karol Kubień. Tankowali raz na tydzień, a nawet i rzadziej po około 10 litrów paliwa. Sporadycznie podjeżdżał fiatem pod dystrybutor Gustaw Morcinek. Grzechowiak na ten czas zamykał drogerię i nalewał benzynę. Dostarczało mu ją w beczkach Towarzystwo Naftowe „Galicja". Sporo emocji wywołało zapalenie się na ul. Katowickiej samochodu Towarzystwa załadowanego benzyną, co miało miejsce w październiku 1937 r. Grzechowiak miał też o czym opowiadać z samochodziarzami, gdy 19 listopada tego roku, jak donosiła Gwiazdka Cieszyńska" w 92 numerze z 23 listopada „na ulicy Ustrońskiej zderzył się samochód osobowy magistratu cieszyńskiego, w którym jechał inż. Korherz z samochodem osobowym inż. Ottona Silwestra z Cieszyna kierowanym przez ucznia szoferskiego pod nadzorem szofera Matrsa. Wypadek nastąpił wskutek nieostrożności ucznia szoferskiego. Oba samochody zostały poważnie uszkodzone". Za okupacji apteką kierował zarządca komisaryczny, a drogerią Edeltrauda Pawerowa z Cieszyna. F. Olszak trafił do obozu koncentracyjnego. Po wojnie przejął swoją własność, lecz nie na długo. Nastał czas upaństwowienia wszelkiej własności prywatnej, w tym aptek. Według ustnych relacji mieszkańców Skoczowa, bez żadnego uzgodnienia pojawiła się w aptece trzyosobowa komisja w towarzystwie milicjanta i zażądała kluczy od drzwi do wszystkich pomieszczeń. Spisano wyposażenie i zgromadzone tam medykamenty oraz zażądano} klucza od sejfu. F. Olszak miał tam schowane bogate zbiory numizmatyczne. Skon­fiskowano je, stawiając zarzut o spekulację złotem. Wśród rzadkich monet były bowiem złote dolary, ruble, funty. Afera spekulacyjna" szybko znalazła epilog w cieszyńskiej prokuraturze. Na szczęście E Olszak potrafił udowodnić, iż numizmaty nie pochodzą ze spekulacji, ale są owocem jego wieloletniej, zbierackiej pasji. Sprawę zatuszowano, ale udało się odzyskać tylko mniej wartościową część zbiorów.

 

Przez ścianę z apteką sąsiadowała posesja Rojków, gdzie na parterze miał swoje podwoje sklep znanej czeskiej firmy Bata". Znajdował się tam pełen asortyment eleganckiego obuwia. Do obowiązku personelu sklepowego należało wówczas jak najlepsze jego zareklamowanie. Przymierzanie butów przez klientów odbywało się w określony sposób. Klient siedział na krześle, a sprzedawca przed nim, na niskim taboreciku o trzech nóżkach. Osobiście nakładał klientowi na stopy wybrane buty. Czasami takie przy­mierzanie trwało bardzo długo, zwłaszcza że było w czym wybierać. Sklep obuwniczy czynny był w tym miejscu również w czasie okupacji. Po wojnie „Bata" kontynuowała swoją działalność. Od 1946 r. sklep prowadził Eugeniusz Ferek. Przybył on z Błędowic w Czechosłowacji, gdzie wcześniej pracował w podobnym sklepie.

Następny budynek pod Nr 13 należał do rodziny Inochowskich. Restauracją znajdującą się na parterze zawiadował Franek, kelner z zawodu, który dawniej pracował w hotelu Pod Białym Koniem"6. Pełen wiary w swoje siły i lepszą przyszłość pracował w niej wspólnie z żoną i pomocą kuchenną od świtu do nocy. W tej gospodzie wierna klientela namiętnie grywała w karty, a specjalnością szefa były najlepsze w Skoczowie gulasze, płucka i flaczki po bardzo przystępnych cenach. Lokal świetnie prosperował aż do upaństwowienia. Kiedy przejęła go spółdzielnia, Franek zachorował. W krótkim czasie zmarł na raka krtani. Przyczyną choroby i śmierci mogły być lata ciężkiej pracy w zakopconej dymem knajpie.

 

Obok w kamienicy oznaczonej Nr 14 mieściła się drogeria i pracownia fotograficzna Neugebauera obsługiwana przez Rutę Kowalską. Można tam było nabyć akcesoria fotograficzne, papier, filmy oraz aparaty Kodaka". Neugebauer przyjmował też zlecenia na wywoływanie filmów i gotowe zdjęcia, dzięki czemu już nie trzeba było załatwiać tego w Bielsku. Jednak amatorów fotografowania nie było wtedy zbyt wielu, z uwagi na duże koszty sprzętu i filmów. Te same drzwi wiodły też do pokoju śniadankowego Weisera. Na zapleczu znajdował się tam mały pokoik, w zaciszu którego można było wypić kieliszek dobrego wina. W 1936 r. całą kamienicę kupił Rudolf Karch i otworzył w niej sklep z artykułami żelaznymi oraz narzędziami. Sklep był czynny w czasie wojny i po wojnie, aż do momentu, kiedy przejęła go skoczowska Powszechna Spółdzielnia Spożywców Społem".

Tą samą branżą zajmował się Ernest Sohlich, długoletni niemiecki wiceburmistrz Skoczowa, właściciel kamienicy Nr 15. Na parterze po­siadał sklep żelazny, będący częścią dużej hurtowni żelaza, oferującej wielkogabarytowe konstrukcje stalowe i kształtowniki. Jego syn, urodzony w 1914 r., został w grudniu 1939 r. wcielony do Wehrmachtu. Zginął na froncie wschodnim w 1941r. Było to pierwsze oficjalne zawiadomienie o śmierci skoczowianina, jakie dotarło drogą urzędową do miasta. Dla rodziny i wielu mieszkańców miasta był to szok. Za bardzo uwierzyli w łatwy, przyjemny pochód na wschód.

W dzisiejszym "Pasażu" natomiast Żyd Spitzer, który nie był skoligacony z innymi skoczowskimi Spitzerami, miał sklep z alkoholami, głównie z wódką, a z tyłu budynku, od strony obecnego Pawilonu Handlowego octownię. We wrześniu 1939 r. tak jak inni współwyznawcy uciekł na wschód, ale nie wiadomo czy przetrwał gehennę sowieckich łagrów. Sklep niedługo stał pusty, gdyż szybko wprowadził się do niego, fryzjer z ul. Bielskiej, Niemiec Artur Blaschke. Po 1945 r. strzygli tam i golili, Edward Szczypka oraz Marian Papiernik. W 1950 r. pod Nr 16 powstała Spółdzielnia Fryzjerów przemia­nowana z czasem na Spółdzielnię Wielobranżową.

 

W kamienicy Nr 17 przed wojną znajdowała się wielobranżowa firma Józefa Kobieli z drukarnią, introligatornią, sklepem filatelistycznym. Można tam było kupić także przybory szkolne. W sklepie królowała bardzo groźna pani Kobielowa. J. Kobiela imał się różnych profesji. Drukował nawet "Tygodnik Skoczowski" Roberta Rewika. Jego firma nie wyglądała jednak zbyt imponująco. Był to zapuszczony, ciemny i mocno zużyty lokal. Po wojnie, po licznych przeróbkach udostępniono go PTTK. Początkiem lat 90. PTTK przeniosło się do nowej siedziby w dawnej kamienicy Stritzkich przy ul. Mickiewicza 10 (obecnie filia SP-1). Z Kobielami, przez wąziutką uliczkę Ustrońską sąsiadowała posesja Gertrudy Stritzkiej spokrewnionej ze Stritzkimi, zamieszkałymi po drugiej stronie rynku i Striztkimi, którzy byli właścicielami cegielni i firmy budowlanej. W budynku pani Gertrudy mieściła się stosunkowo elegancka restauracja. Dziś nie ma już po niej śladu. Wiosną 1945 r. w budynek uderzyły bomby. Zniszczenia były tak duże, że władze miasta nie podjęły się jego odbudowy. Ruinę rozebrano, przez co znacznie powiększyła się szerokość wlotu ul. Ustrońskiej na rynek. Funkcję narożnej kamienicy zaczął od tamtej pory pełnić budynek Niemca Zdenka, który zajmował się obrotem skórami i przyborami szewskimi. Zdenek miał syna i córkę. Zdenkówna poślubiła urzędnika Lotariusza Gołysznego, który podczas kampanii wrześniowej dostał się do niewoli radzieckiej. O tragicznym losie zięcia Zdenek dowiedział się już w 1943 r., kiedy Niemcy rozpoczęli ekshumację grobów żołnierzy polskich w Katyniu. Zwłoki Gołysznego wraz z dokumentami odkopano jako jedne z pierwszych. Sam Zdenek dziwnym zbiegiem okoliczności nie został powołany do Wehrmachtu.

Poniewierki wojennej nie zaznał również sąsiad Zdenka z następnej kamienicy— rzeźnik Brychta. Był to człowiek niskiego wzrostu, tęgi, o charakterystycznym spojrzeniu zza szkieł okularów. Trzeba przyznać, że wyrabiał chyba najlepsze w mieście kiełbasy. Zwyczajna, w pętach, z patyczkami na końcach kosztowała 80 gr. za kilogram, czyli stosun­kowo tanio. Dla porównania „wyrzoski" miał po 20 gr. Zakład ten prosperował w czasie wojny i w pierwszych latach PRL, ale tak jak inne padł ofiarą upaństwowienia. Wypada wspomnieć, że do Brychty należał także dom stojący naprzeciw Muzeum im. Gustawa Morcinka przy ul. Fabrycznej, który spalił się kilka lat temu. Obecnie straszy tam pusty, zarośnięty zielskiem placyk. U Karcha i Brychty do dzisiaj handluje się niemal tym samym towarem, co 60 lat temu.

Następny dom należał do L. Gołysznego. Mieścił się w nim sklep obuwniczy. W kolejnej kamienicy Nr 21, która przez lata była w bardzo kiepskim stanie i po wojnie sama się chyba zawaliła, niejaki Marek prowa­dził sklep nabiałowy. Przy ul. Ustrońskiej naprawiał on także wirówki do śmietany (najczęściej szwedzkiej firmy "Lawal"), rowery i najróżniejszy sprzęt gospodarstwa domowego.

Zaprzeczeniem zaniedbanej posesji Marka był dobrze utrzymany budynek oznaczony numerem 22. W pomieszczeniach na parterze znaj­dował się warsztat rymarski właściciela budynku Drabiny. Jego córka była sprzedawczynią w sklepie wuja (brata rymarza), na rogu Cieszyńskiej i Kościelnej. Tej samej profesji poświecił się po sąsiedzku rymarz-siodlarz Sperling. Jego ojciec ofiarował parcelę pod budowę sierocińca przy dawnej ul. Kolejowej.

Rymarz często pracował poza warsztatem. Działo się tak, gdy przyjął zlecenie na naprawę chomąt, uprzęży i siodeł od jakiegoś większego" gospodarza. W określonym dniu udawał się do niego wraz z uczniem, gdzie pracowali kilka dni, aż wykonali robotę. Na miejscu mieli nocleg i wyżywienie. W kamienicy Nr 23 należącej do Sperlinga znajdowała się również duża hurtownia papierosów i tytoniu. Prowadzono tam także sprzedaż detaliczną. Skład prowadził inwalida wojenny - Jamroz, działacz Polskiego Towarzy­stwa Tatrzańskiego. Ciekawostką jest, że u Jamroza oprócz najróżniejszej marki wyrobów tytoniowych można było nabyć polskie wydawnictwa turystyczne, jak np. „Wierchy".

 

Naprzeciw przy ul. Menniczej mieścił się pokój śniadankowy" Marii Kratki. Jej mąż prowadził zakład pogrzebowy, który świadczył usługi jeszcze wiele lat po wojnie.

 

W przedwojennym Skoczowie centrum miasta tętniło życiem. Znajdujące się przy rynku lokale, z jednej strony zaopatrywały mieszkańców w nie­zbędne artykuły, spełniały określone potrzeby (np. naprawa butów), z drugiej pełniły rolę swego rodzaju placówek kulturalnych. Na rynku spotykano się, by porozmawiać, w restauracjach czytano gazety, grano w bilard, szachy itp. Handel przy rynku kwitnie do dzisiaj, choć starsi skoczowianie zapewne z sentymentem wspominają małe sklepiki i warsztaty rzemieślnicze, smaczne, swojskie wyroby spożywcze i specyficzny klimat małego miasteczka. Na szczęście coś z tego dawnego klimatu pozostało do naszych czasów...

 

Przypisy :

Rzemieślnicy: (firma należąca do Polaków-„P", Niemców—„N", Żydów—„2") Piekarze - 3P i 2N, cukiernicy - 1P, młynarze - IŻ, rzeźnicy — 4P i 4N, krawcy — 3R szewcy 3Pi 1N, fryzjerzy — 2P i 2N, zegarmistrze 2N, kuśnierze IR stolarze — 2P i 1 N, tapicerzy — IR malarze pokojowi 3R szklarze IP i 1N, fotografowie — 1R szczotkarze, IN, rymarze 3P i 1 Ż, kowale —1P i 1N, ślusarze 2N, ślusarze-mechanicy 1N, elektro­mechanicy 2N, budowniczowie IR garncarze —1P i 1P - modystka.

2 Sklepy:

Spożywcze — 7P i3N i 1Ż, nabiałowe 4P i 2N, trafiki —1P i 12, bławatne — 2N i 8Ż, bieliźniane 3N i 12, składy ubrań —1N i iż, szewskie — 3N i IŻ, ogólno-przemysłowe — IR 3N i 2Ż, papiernicze —IP i 1N, nasienne — 2R drogerie — 2R składy węgla — 2P i 1N, restauracje 2R 4N i IŻ.

3 w tamtych czasach bardzo dbano o to, aby niewielkie punkty sprzedaży, jak kioski,
trafiki, gazeciarnie mogli prowadzić renciści lub inwalidzi wojskowi, wojenni czy
policyjni. Mieli oni pierwszeństwo w ubieganiu się o różne zezwolenia i koncesje.

4 20 maja 1937 r., jak donosiła Gwiazdka Cieszyńska Nr 41 zatrzymano na rynku złodziejkę. W czasie odbywającego się tu targu "przyłapano kobietę-żydówkę podającą się za Martę Loewenstein lat 26, która dokonała cztery kradzieże kieszonkowe za co odstawiono ją do więzienia. Stwierdzono, że nazwisko podała fałszywe".

Na twarzy i na ręce Matki Boskiej Skoczowskiej pojawiła się "12" co miało znaczyć, że żołnierze polscy wrócą do kraju zwycięscy i to już w grudniu. Wiele osób w to wierzyło. 6 Gwiazdka Cieszyńska nr 70 z 13 września 1938 r. — „Zamknięcie restauracji "Pod białym koniem", a to z uwagi na to, że lokal ten pod względem sanitarnym nie nadaje się do użytku publicznego. Zaznaczyć należy, że właścicielem jest Państwowy Zarząd Lasów. Posiadłość ta ma być sprzedana, gdyż tamtędy będzie prowadzona droga z dworca kolejowego do nowo-budującej się szosy Bielsko-Cieszyn".

 

 1. Restauracja Jana Gałgonka na początku XX w. Repr. Karol Wojnar


2  Cukiernia Hatlasów w powiecie lat 30. Rep KArol Wojnar 


3 Wschodnia pierzeja tynku w poławie lat 30. Rep.Karol Wojnar 


4 Południowa pierzeja rynku około 1934r. Repr.Karol Wojnar 



 5

Artykuł pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” udostępniony dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.