Karol Kajzer
W odmętach żywiołu
Lato tamtego roku zapowiadało się u nas gorące, jak na tę porę przystało i raczej suche. Był to rok 1970, pod kilkoma względami niezwykły, co miało się okazać później. W ostatnich dniach czerwca, choć już gorących, zdarzał się przelotny deszcz lub dzień pochmurny, jednak od początku lipca słońce na dobre rozpaliło ziemię.
Rozpoczęły się wakacje, urlopy, kolonie i wczasy. Panował zwiększony ruch turystów, wycieczkowiczów i wszelkiego rodzaju amatorów słońca i wody. W drugą niedzielę lata kalendarzowego był to już masowy "exodus" ludzi z czarnego, śląskiego zagłębia przemysłowego. Szosą Katowicką, w stronę Wisły-Uzdrowiska od wczesnego niedzielnego ranka, a nawet już sobotniego wieczora, ciągnął sznur różnych pojazdów - samochodów Bobowych, autokarów, motorów. Im wcześniej ktoś wyruszył, miał szansę zdobyć lepsze miejsce nad rzeką, potokiem czy na polance w leśnym zakątku.
Czekały na turystów górskie miejscowości: Wisła, Ustroń, Górki. Jak komuś udało się obliczyć, w tą niedzielę zebrało się tam ponad dziesięć tysięcy ludzi. "Spóźnialscy" musieli zadowolić się innymi okolicami i nie zajętą jeszcze przestrzenią. Począwszy od Drogomyśla i Ochab w kierunku Skoczowa aż do tych górskich miejscowości obrzeża Wisły, Brennicy i innych dopływowych rzek, plaże rzeczne i jakiekolwiek głęboczyny zatłoczone były tłumami kąpiących się i plażowiczów. Słoneczny żar spływał z bezchmurnego nieba, piekąc niemiłosiernie i prażąc ludzkie ciała.
Licząc od tej niedzieli, jeszcze przez szereg dni było upalnie i prawie bezwietrznie, aż wkrótce wysuszona i spieczona ziemia zaczęła pękać, a spalone słońcem trawy w nie osłonionych miejscach pożółkły i zszarzały. W Wiśle, a również w innych rzekach, woda ledwie sączyła się między kamieniami na wpół wyschniętego koryta, w wielu miejscach suchą nogą można było przejść przez rzekę, nad którą unosił się zaduch śniętych i gnijących ryb. Ludzie zmęczeni spiekotą utracili dobre samopoczucie i chęć do prac Nawet noce przynosiły niewiele ulgi, gdyż powietrze było parne. Rozbrykane zwykle i pełne wigoru dzieciska, obozujące na koloniach letnich, też jakoś poruszały się osowiale, a gry i zabawy szybko ich męczyły.
Wszyscy z utęsknieniem oczekiwali krótkiej przerwy w upałach, a nade wszystko ożywczego deszczu. W końcu też pogoda miała się zmienić i to gwałtownie.
Pewnego czwartku niebo przesłoniły ciężkie ołowiane chmury i następnego dnia zaczęło najpierw kropić, a potem drobny deszczyk zamienił się w ciągły, rzęsisty opad.
Prawdziwa ulewa spotkała mnie w dniu następnym w Cieszynie. Wyszliśmy właśnie z kolegą z teatru, gdzie odbywała się akademia urządzona z okazji lipcowego święta państwowego. Na Placu Teatralnym dostaliśmy się dosłownie pod lawinę wody, spadającej jak z wodospadu. Nie uchroniły nas ani płaszcze przeciwdeszczowe, ani parasolka. Przemoknięci prawie do suchej nitki, skierowaliśmy się jednak w stronę Olzy. Za nami poszło jeszcze kilka osób, chyba podobnych wariatów jak my.
Wzburzona rzeka toczyła spienione, brunatno-żółte fale, sięgające wysokością około półtora metra poniżej poziomu brzegów. Stan alarmowy wody został o wiele przekroczony. Brzegiem Olzy ktoś przechadzał się, zbliżając się wolno w naszą stronę. Wysoki, szczupły w długim płaszczu, czarnym kapeluszu, pod parasolem; sylwetka nieco osobliwa, przypominająca duchownego w sutannie. Rzeczywiście był to ksiądz, który już od dłuższego czasu, w strugach deszczu, samotnie spacerował obserwując rzekę. Powiedział, że w ciągu godziny poziom wody na Olzie podniósł się około czterdzieści centymetrów. deszcz będzie nadal tak ulewny, rzeka wkrótce może wystąpić z brzegów. Nie mówiąc zagrożeniu mostów granicznych.
Nie przewidzieliśmy jednak wydarzeń, które nazajutrz miały okazać się wielką tragedią ludzką. Tymczasem w całym powiecie władze ogłosiły stan powodziowy i postawiły w gotowości wszystkie straże pożarne, milicję i wojsko.
Przez całą noc, a była to już druga z rzędu, lało bez przerwy. Żywioł wodny szalał! Gdy sobotni wieczór wracałem z Cieszyna do domu, strażacy z ochotniczych straży pożarnych strzegli już mostów w Skoczowie, a także w Ochabach. Na Wiśle najwyższy poziom osiągnęła woda o świcie w niedzielę 19 lipca i tak było przez kilka godzin, prawie jc połowy dnia.
Rozszalała woda, sięgająca prawie korony wałów po obu stronach koryta, pędziła z hukiem wzburzone fale, wciskała się we wszelkie wgłębienia wałów, podmywając i wypłukując miejscami żwir i piasek. Tworzyła niebezpieczne wyrwy, zagrażające w Każdej chwili przerwaniem umocnień brzegów. Wkrótce też brzegi nie wytrzymały takiego nurtu.
Pierwszy wyłom woda zrobiła przerywając wał z lewej strony zakrętu, na łuku koło pierwszego przystanku autobusowego w Ochabach. Wdarła się na przydrożne pola i po chwili już tylko czubki kłosów zalanego zboża wystawały z wody. Zatopiony został obszar będący lewym brzegiem Wisły, a szosą Katowicką. Niedługo potem pod wodą znalazło się krzyżowanie dróg koło mostu, a przelewający się przez szosę strumień, zalewał z kolei pola na Kamieńcu po drugiej stronie drogi. Przerwany został tym samym dojazd w stronę Skoczowa oraz w kierunku Drogomyśla i Katowic. Drugie rozlewisko powstało nocnej części wsi, na prawym brzegu Wisły, na pograniczu z Drogomyślem.
Rwący nurt rzeki unosił na grzbietach fal potężne pnie z korzeniami, całe drzewa rozłożystymi konarami i gałęziami; płynęły duże ociosane belki oraz deski, ściągnięte przez wodę zapewne z jakiegoś tartaku, a także segmenty mebli, rozbita szafa, kilka krzeseł, jakaś drewniana skrzynia. Środkiem rzeki, gdzie nurt był najsilniejszy, podrzucana uderzeniami fal, rwała naprzód dziecinna kołyska w jakimś szaleńczym pędzie, a tuż za nią jeszcze prawie cała psia buda z okrągłym otworem wejściowym dla :czworonogiego właściciela. Świadectwo kolejnej tragedii ludzkiej, tragedii rodziny, dzieci pozbawionych dachu nad głową. Potem jeszcze na grzbietach fal unosiły się szczątki drewnianego płotu ze sztachetami, kawał dachu zerwanego z szopy, jarzmica krowska, koryto i różne rupiecie sprzątnięte z podwórek.
Płynące z wodą drzewa, belki, zaczepiały się o filary mostu, skręcały, nakładały jedne na drugie, tworzyły potężne zatory, spiętrzające wodę do wysokości przęseł i uderzające z całą siłą w konstrukcję mostu, który drżał i stękał pod naporem tej siły. Zdawało się, że most -» każdej chwili pęknie i runie w głęboki nurt rzeki. Stojący przy balustradzie mostu strażacy, nie zważając na niebezpieczeństwo, wchodzili na poręcze. Przy pomocy bosaków skończonych ostrymi hakami i żerdzi oraz grubych lin, rzucanych jako pętle na belki,
pnie i konary, Odciągali je Od filarów, Spychając pod przęsła, gdzie silny prąd porywał je w dalszy rejs. Dwoili się i troili chłopcy, walczyli rozpaczliwie z rozszalałym żywiołem w obronie mostu. Niektórzy "cywile" także próbowali pomagać, ale kazano im trzymać się w bezpiecznej odległości i nie dopuszczano do miejsc zagrożenia.
Zbliżało się południe. W końcu deszcz przestał padać, wiatr powoli rozpędził chmur.. niebo zaczęło się rozjaśniać. Zrobiło się też nieco cieplej. Woda jednak na razie nie opadała. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że jeszcze się podnosi, a most w Ochabach dygotał niebezpiecznie pod naporem fal i całego balastu płynącego z nimi.
Wtedy jeden ze strażaków, chyba sam komendant, przypomniał sobie, że w kościele odbywa się nabożeństwo, a tu w każdej chwili most może zostać zerwany. Ludzi mieszkający po drugiej stronie rzeki nie mogliby wrócić do domu.
Na tę niedzielę, w ochabskim kościele przypadał właśnie odpust, toteż sporo wiernych zebrało się na uroczystej mszy odpustowej, choć nie tyle co dawniej na odpustach b Ulewa i powódź zniechęciły do przyjazdu proboszczów z sąsiednich kościołów, bardziej krewnych w gościnę, nie mówiąc już o kramarzach z "budami". Mszę odpustową celebrował jedyny z sąsiedztwa proboszcz, chyba z Pierśćca.
Było prawie po "Podniesieniu", gdy do kościoła szybkim krokiem wszedł komer straży, przystąpił do ołtarza i poszeptał coś księdzu, a gdy ten skinął przyzwalająco głc komendant podał krótki komunikat. Most jest w niebezpieczeństwie i w każdej ctn może zostać przerwany, zatem prosi się mieszkańców lewobrzeżnej części Od o natychmiastowy powrót do domu. Poruszenie zrobiło się w kościele, zawodzianie rus
natychmiast do wyjścia i śpieszyli aby zdążyć przejść za Wisłę. Ledwie kapłan zdążył zachodzących pobłogosławić. Potem w czasie modlitwy błagano "od głodu, moru, ognia, wojny..." i od wielkiej wody - zachowaj nas Panie".
Niedługo potem, poziom wody na rzece zaczął wyraźnie opadać i wkrótce był niższy od danego obszaru na zewnątrz wału i skrzyżowania, gdzie woda nadal wdzierała się przez uszkodzony brzeg w południowej części wsi. Trzeba było zatem przekopać wał tuż koło mostu i skierować wodę w koryto rzeki. Tymczasem niebo wypogodziło się całkowicie, i słońce dobrze już przygrzewało. Most został uratowany!
Udało się również uratować kładkę dla pieszych w pobliżu stadniny koni. Najgroźniejsze Były chwile, gdy woda przelewała się już przez przęsła i nawierzchnię kładki, a filary iygotały pod naporem niesionych belek i różnych drzew. Przejście było więc niemożliwe, zaś przyczółki mostu zostały częściowo podmyte. Praktycznie kładka skazana została nemal na pastwę losu. A jednak nadludzkim, ofiarnym wysiłkiem strażaków i przy dużym szczęściu, zdołano most, choć w stanie uszkodzonym, jednak ocalić. Tylko zalany obszar pól i wierzbiny na pograniczu Ochab i Drogomyśla, tonął jeszcze jakiś czas w wodzie.
W czasie, gdy na Wiśle trwały jeszcze dramatyczne zmagania z żywiołem, na cieszyńskim odcinku Olzy rozegrała się tragedia, jaka dotychczas nie miała tu miejsca, woda w Olzie wzbierała bardzo szybko. Całą noc bowiem z ciężkich, brzemiennych chmur bezustannie lał się strumień deszczu, zapełniając rowy i potoki wpływające do Puńcówki
Olza płynęła tu wartkim i silnym nurtem, całkowicie swobodnie, całą szerokością koryta, nie znajdując przed Cieszynem żadnych przeszkód. Zasilana znaczną ilością wody Puńcówki, z całym impetem uderzała o masywny most "Wolności". Poziom wody wkrótce sięgał przęseł. Już od sobotniego popołudnia wojsko i straże pożarne strzegły obydwu mostów granicznych w Cieszynie.
Najwyższy pułap osiągnęła woda około szóstej niedzielnego poranka. Strażacy cieszyńscy na zmiany pracowali przy ochronie mostów. W kilku miejscach rzeka występowała z brzegów, a woda wypływała na jezdnię ulicy Łyska, biegnącej nad Olzą po polskiej stronie i w parku Sikory po stronie czeskiej i dalej w stronę drugiego mostu pod zamkiem.
Po pewnym czasie zauważono, jak woda powoli zaczyna opadać i cofać się z zalanych poboczy brzegów. Deszcz był coraz słabszy, choć zimny wiatr dawał się jeszcze we znaki Wydawało się, że najgorsze minęło. W ludzi wstąpiła otucha. Nastąpiła też zmiana drużyn strażackich. Służbę przy moście Wolności objęli druhowie z jednostek straży w Pastwiskach i Bobrku.
Minęła ósma i od blisko dwóch godzin poziom wody wyraźnie się obniżył. Na fali wziąż jednak płynęły drzewa, belki, pnie, korzenie. Jedno z olbrzymich drzew o rozłożystych konarach ułożyło się w poprzek i zaczepiło o przęsło mostu. Zanim zdołano go odepchnąć dopłynęło następne, równie olbrzymie i zawiesiło się na konarach poprzedniego. Woda podniosła się w tym miejscu do wysokości przęsła, a gdy doczepiło się jeszcze kilka płynących belek powstała wysoka zapora, o którą uderzały, wzbijające się nad balustradę mostu - fale. Kilkunastu strażaków zgrupowanych na moście usiłowało bosakami odepchnąć spiętrzoną stertę drzew, jednak bezskutecznie. Wtedy dwóch najodważniejszych przeskoczyło balustradę z dużą piłą stanęło na spiętrzonych drzewach i wspierając się nogami na chybotających się pniach, próbowało przeciąć piłą jedną z belek, która zatrzymywała pozostałe. Koledzy stojący na moście utrzymywali śmiałków na linie zabezpieczającej. Nagle przypłynął następny potężny pień z rozłogą korzeni, uderzył z niezwykłą siłą w ten spiętrzony stos drzew, czego nie wytrzymał już mocno nadwątlony filar mostu.
Odgłos pękającego przęsła mostu wzbił się ponad ogłuszający szum fal. Zakotłowało się nagle i cała sterta splątanych drzew, stojący na nich strażacy, razem z przełamaną bariera i częścią rozerwanej jezdni mostu, runęli z trzaskiem w odmęty rwącego nurtu rzeki. Przez kilka sekund zaledwie, dochodziły do brzegów rozpaczliwe okrzyki i wołania tonących o pomoc. Jeszcze chwilę widać było unoszone silnym prądem fali pojedyncze już teraz drzewa i pnie, których desperacko czepiało się kilku ludzi. Jeszcze na odcinku kilkudziesięciu metrów ukazała się przez moment czyjaś głowa nad spienioną falą aby za chwilę zniknąć całkowicie pod wodą.
Na brzegach ludzie biegli wzdłuż rzeki, by nie stracić z oczu unoszonych nieszczęśników, rzucano liny w stronę tonących, lecz byli za daleko, a woda wchłaniała swoje ofiary wgłąb topieli. Płynąca szerokim korytem rzeka, poniosła ich ciała w dal
1 dopiero za Cieszynem zdołano wyłowić tylko trzech spośród pięciu ofiar wodnego żywiołu. Pozostałych siedmiu, którzy z obu stron znajdowali się na moście, zdołano n momencie przyciągnąć do brzegu i uratować.
m, jakby usatysfakcjonowana już dokonanym zniszczeniem i ludzką ofiarą, a woda Olzy, stopniowo opadała i zatracała swoją niszczycielską moc. m, na budynku Urzędu Celnego, przy moście umieszczono pamiątkową tablicę ku tragedii, o następującej treści: "19 lipca 1970 r. broniąc Mostu Wolności na le w czasie powodzi, zginęli śmiercią bohaterską członkowie ochotniczych straży i Ziemi Cieszyńskiej: Bobrzyk Ludwik lat 30, Dziadek Wilhelm lat 29, Jakubiec t 25, Sułek Władysław lat 43, Topiarz Andrzej lat 23. Cześć ich pamięci, stwo Ziemi Cieszyńskiej".
1 częściowo przywrócono już komunikację i z Drogomyśla przyjechał pierwszy os. pojechałem do Skoczowa i Wisły. Przypomnę, że był to dzień rozpoczynający le Tydzień Kultury Beskidzkiej. W takich okolicznościach o imprezie oczywiście nie nowy.
Skoczowa autobus pojechał górą przez Wiślicę, wspinając się znaczną stromizną do około siedemnastowiecznej strażnicy rycerskiej i dawnego dworu ochabskiego. Droga icka pod Wiślicką Kępą była bowiem zamknięta, gdyż rzeka podmyła i uszkodziła p z pobliżu śluzy, a wyrwa sięgała prawie do połowy nawierzchni. Jadąc ze Skoczowa Ironia i Wisły nie wszystko można było zobaczyć. Na dłuższych odcinkach rzeka p tu w pewnym oddaleniu od szosy, zaś rosnące wzdłuż rzeki drzewa zasłaniały aa wodę. Jedynie w Nierodzimiu mijaliśmy widoczny obszar zalanego Kamieńca, woda dochodziła do samej drogi. W Ustroniu na Polanie z autobusu rozlegał się na zerwany most wiszący, prowadzący do Jaszowca.
Wisły Uzdrowiska przyjechaliśmy bez przeszkód. Jednak to co zobaczyliśmy na i robiło wstrząsające wrażenie.
zas największej fali powodziowej rzeka w kilku miejscach wystąpiła z brzegów. Kalała centralny plac, rozległy park z amfiteatrem i estradą zaś główną ulicą całą iścią płynęła rzeka. Gdy przyjechaliśmy, wody wprawdzie już nie było, lecz cały ulice i park pokryte były warstwą śliskiego szlamu i błota. Ekipy strażaków wypompowywały wodę z zalanych piwnic, miejskie służby komunalne zgarniały błoto, lały i czyściły nawierzchnię ulic i placu, porządkowały park i ławy w amfiteatrze, handlowe rozmieszczone wzdłuż chodników. Nieco dalej - na Oazie, w Dziechcińce, eh grupy robocze naprawiały drogi, przywracały komunikację. Droga prowadząca liec oraz częściowo na odcinku między Oazą a centrum Wisły, została przerwana, mym odcięty został dojazd w kierunku Głębiec i Istebnej.
W Dziechcince zniszczone zostało prawie pół kilometra drogi. Woda wdarła się również idów i magazynów wiślańskiej spółdzielni "Samopomoc Chłopska" i zalała murowane wapno, które lasując się, spowodowało wybuch i pożar słomy, a potem magazynu. Ogień rozprzestrzeniał się szybko i zbliżał się do zbiorników z benzyną ni paliwami płynnymi, co w każdej chwili groziło nieobliczalną w skutkach eksplozją.
Tymczasem wiślańska straż pożarna odcięta została od centrum z powodu przerwania drogi i nie mogła przybyć na ratunek. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w pobliżu znajdowała się jednostka cieszyńskiej straży, skierowana już wcześniej do pomocy wiślanom. Cieszyńscy strażacy zdołali ugasić ogień.
Spacerując po centrum Wisły i w parku koło "Zdrojowego", popadłem w przygnębienie. W zabłoconym, smutnym parku, muszla koncertowa tkwiła, jak wielka czasza z pustym oczodołem cyklopa, skierowanym na opustoszałe ławy widowni amfiteatru. Złocisty blask chylącego się ku zachodowi słońca, oświetlający dekoracyjne barwne girlandy zawieszone na słupach i drzewach, na tle błotnistej, szarej przestrzeni potęgował niesamowity nastrój. Przez chwilę zatraciłem poczucie rzeczywistości i wydawało się, że z pustej estrady muszli słyszę skoczne melodie, helokania i przytupywania, a scena wypełniła się tęczą barw kolorowych spódnic i bruclików wirujących w ognistych góralskich tańcach dziewcząt i chłopców.
I rzeczywiście tak się później stało. Albowiem od poniedziałku wróciły prawdziwie lipcowe upalne dni i tak było potem przez cały tydzień, aż do zakończenia, w następną niedzielę, wielkiej fety beskidzkiego folkloru.
Czas jednak wracać! W Skoczowie zatopione zostały pompy wodociągu miejskiego i mieszkańcy śródmieścia, pozbawieni wody do picia, ustawiali się w kolejkach z wiadrami przed beczkowozami dowożącymi wodę z pobliskich studni. Przed ratuszem spotkałem Franciszka Mrowczyka. W butach gumowych, rozpiętej na piersiach koszuli z podwiniętymi rękawami. Podkrążone oczy i bladość na twarzy zdradzały jego zmęczenie. Prawie całą noc i dzień, razem z ludźmi, ze strażakami, brał on udział w akcji powodziowej. Otaczało go kilku ludzi, którym wydawał jeszcze jakieś dyspozycje.
Ucieszył się na mój widok i zaprosił na objazd służbowym samochodem. I znowu widoki jak w wielu innych miejscach. Wezbrane wody Bładnicy wystąpiły z brzegów i wdarły się do fabryki kapeluszy. Woda przedostawała się do hal fabrycznych i zalewała magazyny Pracownicy, którzy mimo ukończonej zmiany pozostali na miejscu, w obliczu zagrożenia fabryki zdążyli zmagazynowany tam surowiec i wyprodukowane już kapelusze przenieść w bezpieczne miejsce i uchronić przed zatopieniem.
W prawobrzeżnej części miasta Wisła przerwała wał i zatopiła niżej położony obszar w rejonie Bajerek, między nasypami kolejowymi i drogowymi. Woda wdarła się gwałtownie na teren Kieleckiego Przedsiębiorstwa Robót Mostowych. Pod wodą znalazły się parterowe pomieszczenia biurowe, warsztaty, magazyny, garaże, samochody, wszystkie maszyny i sprzęt budowlany. Strażnik, który pełnił służbę w zakładzie, nie zdążył uciec przed nagłym wtargnięciem wody na plac przedsiębiorstwa i w ostatniej chwili wdrapał się na dach budynku administracyjnego. Przesiedział tak biedaczysko kilka godzin w deszczu, na wystającym z wody dachu, jak na skalnej samotnej wysepce, aż dopiero strażacy przypłynęli pontonem i przemoczonego, zziębniętego ściągnęli z niego.
Wydarzenia te miały miejsce oczywiście poprzedniej nocy i w niedzielny świt, kiedy powódź osiągnęła swoje apogeum.
Zapadał wieczór, toteż pożegnałem się z Frankiem Mrowczykiem i wsiadłem do autobusu w kierunku Drogomyśla. Przez Wiślicką Kępę wracać było nie sposób. Zbytnia
stromizna - większa niż od strony Ochab - a przede wszystkim uszkodzenia spowodowane przez spływającą gwałtownie wodę, uniemożliwiały takim pojazdom jak autobus wyjazd pod górę. Pojechaliśmy zatem okrężną trasą przez Simoradz, Dębowiec, Kończyce i Pruchna Miałem zamiar wysiąść w Drogomyślu, a stamtąd już na piechotę dotrzeć do domu w Ochabach. Kiedy jednak dojechaliśmy do pegeerowskiego majątku w Pruchnej, przed nami w świetle reflektorów, na miejscu drogi, rozbłysła tafla rozległego jeziora. Wezbrane wody położonych po obu stronach drogi stawów, zatopiły groble i spory odcinek znajdującej się niżej drogi. Niewiele brakowało, a z rozpędu wjechalibyśmy do zalewu. Autobus musiał się wycofać. Nie było rady, musieliśmy wrócić do Skoczowa. Pozostała jazda taksówką przez Wiślicę. Jakoś udało się wyjechać do Kopca. W przygnębiającym nastroju, pod wpływem przeżytych wrażeń, wróciłem do domu.
Patrząc na pogodne, usiane gwiazdami, wieczorne niebo, trudno było sobie wyobrazić, że niecałą dobę temu przez cieszyńską krainę przeszedł szalejący żywioł.
Wielkie powodzie, zwłaszcza w rejonie cieszyńskim, występowały na przestrzeni wieków bardzo często i wyrządzały nieobliczalne szkody. Kiedy tylko w Beskidach lunął ulewny deszcz, wzbierały górskie potoki, niosąc masy wody w korytach rzek - Wisły, Brennicy, Olzy.
Niektórzy kronikarze wspominają o największych dawnych powodziach tego regionu. Odnotowane zostały na przykład bardzo groźne czerwcowe powodzie z 1621 roku, kiedy wskutek kilkudniowych opadów, fale powodziowe trzykrotnie nawiedzały Skoczów. W maju 1678 roku wezbrana Wisła zatopiła miasto Strumień. Kilkakrotnie wystąpiły z brzegów rzeki w 1833 r. W najnowszych czasach szczególnie groźne były na ziemi cieszyńskiej powodzie w 1906 oraz 1913 roku, kiedy zatopione zostało Zarzecze.
Pięciokrotnie wylała Wisła w 1924 roku, a 30 lat później woda znowu zalała Zarzecze i częściowo Strumień, Małą Łąkę aż po Goczałkowice. Równie groźną także dla Skoczowa, okazała się powódź w 1972 roku.
Ze względu na rozmiary i skutki, niektóre określa się jako "powodzie stulecia", choć tak naprawdę taką nazwą można by obdarzyć więcej powodzi, które wydarzyły się w ciągu stuletniego okresu.
Powódź 1970 roku była jedną z największych i wywołuje szczególną pamięć. Pamięć o ludzkich ofiarach i wielkim bohaterstwie.
Kalendarium pochodzi z „Kalendarza Miłośników Skoczowa” 1999, udostępnionego dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.