Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Burmistrzanka Gryzelda
Dział:

 

Gustaw Morcinek


Burmistrzanka Gryzelda

 

Burmistrz Marceljusz Kurzejka z Woleństwa zafrasował się ciężko. Odłożył gęsie pióro i ujął w grube paluchy rzeźbiony dzwonek mosiężny. Ciche oczy spoczęły z ulgą na wymyślnym, cudacznym, a jednak urokliwym kształcie jakiejś stwory pogańskiej, jadącej okrakiem na spaśnej rybie. Uśmiechnął się poniewoli, albowiem przypomniał sobie onę radosną chwilę, kiedy jego żona Monika — Boże jej tam daj radość wieczną!... — z dalekiej pąci wróciła, gdziesik z italskiej krainy, z wiecznego miasta Rzymu, i dzwonek ów w gościńcu przywiozła. Powiadała, że kupiła go w poświęcanym kramie przy świętym Piotrze pod kolumnadami. Pyskaty czarny Italczyk wcisnął jej go do garści za srebrnego guldena. Wzięła, bo uwierzyła bełkotliwym przysięgom przekupnia, że dostąpi pocieszenia u grobu wielkiego świętego. Tak się jej przynajmniej zdawało, gdyż o czymże innym trajkotałaby ta przechera w zamorskim języku, jak nie o cudzie, którego dostąpić pragnęła? I dostąpiła!...


Zasępił się burmistrz Marceljusz Kurzejka, albowiem duża kropla piołunu kapnęła w stare serce. Uprosiła żona Monika łaskę u grobu rzymskiego apostoła i po dwudziestu latach nabożnego żywota w małżeństwie, a po dziesięciu miesiącach od powrotu z pąci powiła dzieweczkę. Ale umarła. Maleńka Gryzelda została sierotką... Zowitka Roza
lia Gągorowa wykarmiła drobną kruszynkę i dziewczynka wyrosła bez matki.


Słońce wędruje teraz po radzieckiej izbie w ratuszu skoczowskim i rzeźbiony dzwonek mosiężny zamienia się w klejnot złocisty. Burmistrzowe oczy patrzą na rzeźbioną stworę pogańską, co się wdzięczy na obłej ściance dzwonka. Monika powiadała, że to święty Jonasz, co go ryba połknęła. Lecz on wie, że to nie jest Jonasz. Czytał u Ojców Jezuitów krakowskich w pękatej księdze, iż to Tryton, syn Posejdona i Amfltryty, co wespół z rodzicami w złocistym pałacu na dnie morza ongiś mieszkał. Ale niech będzie Jonasz, kiedy Monika chciała!...


Moniki nie ma, ale została Gryzelda, słodkie dziewczę, najpiękniejsze w Skoczowie. Bo jakżeby? Burmistrzanka przecież, dziedziczka małej, żelaznej, grubo kowanej trówełki, wypełnionej guldenami i talarami. Jakżeby?...


Rozradowały się siwe oczy burmistrza Marcjusza Kurzejki z Woleństwa, albowiem dojrzały w przypomnieniu wdzięczną postać Gryzeldy, co pewnie teraz w izbie na klawikordzie brzdąka. Grube paluchy ujęły mosiężny dzwonek i pod słońce jęły powoli toczyć. Tryton to czy nie Tryton? Szczerzy się w swobodnym uśmiechu i jedzie naoklep na brzuchatej rybie, tylko że muszli nie ma, w którą powinien trąbić, by uciszać wzburzone fale morza lub jej głosem Gigantów szpetnych przerażać. Chyba to nie będzie Tryton pogański, lecz naprawdę ów święty Jonasz, co z uporem twierdziła Monika?.


Otwarły się dwierze, skrzypnęły.


— No, co jest? — zapytał burmistrz, nie rad, że mu myśli spłoszono.


— Panie burmisterku... a co z tym przybusiem?.

Odwrócił się na krześle, spojrzał wyniośle na garbatego Warcyngę.


— Z jakim przybusiem?


— Pięknie proszę, co to od rana siedzi w karcerze i domaga się wolności.


Przypomniał sobie burmistrz Marceljusz Kurzejka, żeć rano przymknięto w mieście podejrzanego włóczęgę. A że wczoraj dwie kury zgubiły się Walecz-kuli, to to on je chyba skradł, a nikt inny.


— Powiadasz, że domaga się wolności?


— Jako prawiem, panie burmisterku!


— Przykludzić go haw! — rzucił twardo i znów jął bawić się dzwonkiem.


Zadudniły schody drewniane, wiodące do radnicy, posypały się gniewne głosy. Burmistrz słuchał. Ściągnął podbródek w czarną chustę, co ją była misternie w fontaź Gryzelda związała na wykrochmalonym, wysokim kołnierzu, rozszerzył się w piersiach, rozdął jakoby brzuch, a głos przygotował sobie niski, dudniący, burmistrzowski. Potem odwrócił się do drzwi. Prawą dłonią podparł bok, lewą położył szeroko na stole i jął bębnić palcami.


Rozwarły się pchnięte dwierze, do izby wszedł tamten włóczęga. Wysoki, śmigły, opalony. Czarne oczy patrzyły hardo. Nos był pański, cienki, o ruchliwych nozdrzach. Ciemna czupryna lśniła się w słońcu. Spod rozwartej koszuli czerniła się kudłata, młoda, wypięta pierś. Stanął i czekał.


— Coś ty za jeden? — zapytał burmistrz, dając równocześnie znak War-cyndze, by poszedł za dwierze.


Włóczęga z trudem zbierał koślawe słowa, mocował się z nimi, nizał w zdania i cedził. Opowiedział, że wędruje po świecie za chlebem, z dalekiego Sztramberku, gdzie rzezał w kamieniu gryfony w sali greckiej na zamku hrabiowskim.


— Gryfony?


— Ja. Gryfony. Ale kury żadnej nie ukraść.


— Powiadasz wiec, że gryfony rzeźbiłeś? Greckie?


— Ja, moc gryfonów.


— Hm... gryfony... —powtórzył burmistrz Marceljusz Kurzejka i zadumał się na okamgnienie. Bo w tej samej chwili przypomniał sobie grubą księgę u Ojców Jezuitów krakowskich, w której były wyobrażone gryfony greckie. Bestie cudaczne w kształcie lwa uskrzydlonego. Olśniła go jaskrawa myśl. Uśmiechnął się do niej. Równocześnie chynął spojrzeniem przez okno na rynek. Dojrzał na jego środku czyszczarnię kamienną, w której mieszczki bieliznę prały. W środku sterczał duży pal wydrążony, z przystawioną rynienką boczną , a woda cieknie z niej posrebrzaną strugą.


— Tyś Italczyk? — zapytał jeszcze. —Ja. Italczyk. We Firence się urodzić

i uczyć rzeźbić.


— Chodź bliżej! Jak się nazywasz?


— Bartolomeo.


— Hm... Bartolomeo... No, dobrze. A co to jest? Co to przedstawia? — i podsunął mu pod oczy rzeźbiony dzwonek.

Italczyk ujął w długie, cienkie palce i patrzył na płaskorzeźbę. Burmistrz zaś patrzył na jego palce i myślał z niechęcią, że to pewnie złodziej, kiedyż u niego takie długie i cienkie palce, jakie złodziejowi zwykło się przypisywać.


— No? — zapytał szorstko.


— To Tryton.


Roześmiało się wszystko w burmistrzu Marceljuszu Kurzejce. A wiec jednak Tryton!... A Monika — Boże jej tam daj radość wieczną — twierdziła, że to święty Jonasz. A więc nie cyganią grube księgi Ojców Jezuitów krakowskich. Niechęć do Italczyka rozwiała się. I znowu zapełgała radość w starym sercu burmistrzowym. Jeszcze raz spojrzał na rynek i wodę, cieknącą z rynienki do kamiennej czyszczarni, spojrzał na okna swego domu, co naprzeciw czyszczarni paradził się zielonymi okiennicami i czerwonymi pelargoniami na progach okiennych, a za którymi jego Gryzelda na klawikordzie brzdąka nadobnie. Postanowił.


— Ty, BartolomeoL. Potrafisz z naszego kamienia wyrzeźbić takiego Trytona? Ale takiego Trytona, coby trzymał muszlę na głowie, jak tacę, a z niej woda pocieknie?... Wiesz, on by stał na czyszczarni... Na miejscu tamtego zgniłego pala... Ty, BartolomeoL.


Rozgorączkował się burmistrz Marceljusz Kurzejka, zapalił do swej myśli, polękał, żeby stojący przed nim smagły przybłęda nie odmówił. Żeby tylko nie odmówił!... Będzie to ozdoba miasta Skoczowa, zaszczyt dla burmistrza Ma-rceljusza Kurzejki, splendor przewielki dla jego persony, podziw i szacunek ze strony mieszczan, a dla jego słodkiej Gryzeldki przypomnienie matki, co w italskiej krainie jej życie wyprosiła, a potem pomarła, dając jej owo życie... Żeby tylko nie odmówił!...


— No, co?... Bartolomeo, słyszysz? — zapytał znowu, bo Italczyk wciąż patrzył na dzwonek i milczał.


— Ja... Tryton z waszego kamienia wyrzeźbić... Wasz kamień niedobry, ale Tryton wyrzeźbić, jak miłościwy podesta sobie życzyć... A ile guldenów dostać?...


— Sto!... — rzucił bez namysłu burmistrz Marceljusz Kurzejka.

*

Jasnowłosa Gryzelda, córka burmistrza miasteczka Skoczowa, zapomniała

o klawikordzie, zapomniała o przecudnej a prawdziwej historii o Meluzynie


1 Piotrze z Prowansji ze srebrnymi kluczami na hełmie, wszystkie inne książki, w języku niemieckim pisane i za drogie pieniądze z Wrocławia sprowadzane, również opuściła i bieżała do glorietki, która wdzięczyła się na usypanym wzgórku w rozległym ogrodzie burmistrzowym, w gęstwie bluszczu i zamorskiego kwiecia. Siadała na zydelku i patrzyła, jak Bartolomeo wyłuskuje z niekształtnej bryły piaskowca przedziwną postać. Śmigły, młody, gibki, z rozchełstaną koszulą na włochatych piersiach, raz wraz odgarniający cienkimi palcami rozwichrzoną czarną czuprynę, z drapieżną urodą twarzy i ócz tłukł drobno małym młotkiem po dłucie, a dłuto ślizgało się po kamieniu, łupało cienkie, płaskie drzazgi, wgłębiało i wydobywało z calizny miękkie, radosne kształty ludzkie. Oto wychyla się już głowa, oto wdzięczna szyja i szeroki, męski tors, smukłe uda i kolana, a z pomiędzy kolan wynurza się rybia głowa z wyłupiastymi, bezmyślnymi oczami. Dzwoni młotek w tanecznym rytmie, dźwięczy dłuto na kruchym kamieniu, a spod dłuta pryska biała zamieć kamiennych ogryzków, leci łukiem na nagie opalone ramiona Bar-tolomea, a nagie, opalone ramiona prężą się w krótkich rzutach, takie mocne, mocne ramiona... Gryzeldka, jasnowłose dziewczę przymyka oczy, a spod trzepoczących rzęs patrzy na tamte mocne ramiona, na szeroką, włochatą pierś jego, na smukłe uda kamiennej postaci, zagryza usta drobnymi ząbkami i zaciska małe piąstki. Pod rzęsami błąka się różowa mgiełka, a dziewczyńskie serce szaleje z nadmiaru tajemnej słodyczy. Rychło się jednak ocyka z opamiętania. ~ znowu patrzy na Bartolomea i cuduje ego pracy. Bartolomeo zaś raz wraz ociera pot z czoła, odrzuca czuprynę palcami i patrzy na burmistrzankę Gry-zeldę.


—Piotr z Prowansji!... — myśli wtedy Gryzelda i na dobrą chwilę radośnie truchleje.

Bartolomep zaś uśmiecha się, czarne duże oczy błyszczą drapieżnie a słodko, a potem znów nachyla się nad kamieniem i zaczyna kuć.

Już tydzień minął.

Z kamiennej płyty wyłoniła się naga postać Trytona. Niekształtna ona jeszcze, ale miejscami już raduje oczy wiernym podobieństwem człowieka. Przyszedł sam burmistrz Marceljusz Kurzejka z Woleństwa. Obejrzał, cmoknął raz i drugi, a potem rzekł do Gryzeldy:


— Idź se, ceruszko do izby... Bo teraz tu mam urzędową sprawę z Bartolomeuszem.

Poszła Gryzelda, a kiedy burmistrz patrzył na Trytona, Bartolomeo patrzył znów na Gryzeldę, jak bieżała ścieżką między rozkwitłymi piwoniami.


— Hy, szumne to będzie — pochwalił burmistrz, poklepując Trytona po brzuchu. — Jeny tu, majstrze Bartolomeuszu... oto tu... na przyrodzeniu, nie zapomnij listka figowego... Byłaby obraza boska i zgorszenie wielkie... A dziewczątko moje grzeszne myśli miałoby. A jeszcze ma czas... A będzie to doprawdy Tryton?.


— Ja, Tryton to będzie — potwierdził Italczyk. — Inni majstrowie robić Trytona do połowy w ludzkiej postaci, zaś u dołu...


— Wiemci ja, majstrze Bartolomeuszu, wiem!... Gdy byłem u Ojców Jezui-

tów krakowskich, to czytałem. Pauza-niusza czytałem. Według niego mieli trytoni włos zielony, trzcinę poza uszami, nos ludzki, usta rozwarte z zębami zwierzęcymi, drobną na ciele łuską i zamiast nóg ogon grzywiasty delfina... Wiemci ja dobrze, majstrze Bartolomeuszu!... Po łacinie czytałem u Ojców Jezuitów krakowskich... I konterfekt takiego Trytona widziałem misternie wyrysowany w grubej księdze. No dobrze, dobrze... A o listku figowym nie zapomnij, majstrze Bartolomeuszu!... Uśmiechnął się Bartolomeo i rzekł:


— Nie zapomnieć, miłościwy podesto!...


— Bo byłaby obraza boska i zgorszenie przewielkie po mieście!... — dodał jeszcze i poszedł.


Za drobną chwilkę wróciła burmistrzanka Gryzelda. W innej sukience. Bufiastej na bioderkach, długiej z falbankami, a obcisłej na piersiach i głęboko wykrojonej. W błękitnych oczach była słodka omdlałość, na drobnych ustach niepojęty uśmiech, a w wgłębieniu sukienki, na piersiach dziewczyóskich lekko rozchylona, czaiła się pokusa rajskiego owocu.


Stanęła w progu glorietki, pod światło. Popołudniowe słońce prześwietliło szeroką, różową sukienkę. Spojrzał Bartolomeo i w zdumieniu plasnął w dłonie. Oczy rozgorzały czarnym płomieniem, czerwone wargi odsłoniły w drapieżnym uśmiechu zęby, chrapy u kształtnego nosa lekko się rozdęły. Widzi — smukły kształt dziewczęcego ciała jarzy się bielą w przejrzystych fałdach sukienki.


— Nascita di Venere... — szepnął. Zasromała się dziewczyna jego patrzeniem, weszła do środka.


— Co mówisz? Nie rozumiałam — rzekła.


— Nic. To... to nasz Botticelli.. Sandro Botticelli... Jego obraz przypomnieć sobie.

Uśmiechnęła się Gryzelda, bo wiedziała, iż piękna.


— A obraz był piękny?


— Ja. Obraz był bardzo piękny.


— Jak ja? — rzekła, spuszczając oczy.


— Jak seniorina Grizelda! — przyświadczył i skłonił głowę przed burmistrzanką.


Nastała cisza. Ważyły się w niej myśli Gryzeldy i Bartolomea, jak dwa purpurowe motyle. Burmistrzanka jęła się mieszać. Schyliła się, otrząsnęła falbankę, poprawiła, potem odrzuciła główkę i rzekła:


— Proszę mi opowiedzieć o Trytonie. Kto to był?


— Dobrze.

I jął opowiadać. Cisza była w gloriet-ce. Z daleka sączył się gwar rynku, z odległego podwórza leciały gdakania kur, a w prześwietlonym powietrzu błądziły mocne zapachy kwiatów. Bartolomeo oparł się o Trytona, objął go nagim ramieniem za szyję i patrzył na dziewczynę. Dziewczyna zaś słuchała przedziwnej historii o Trytonie i Nereidach, córkach Posejdona. Potem przeszedł do smętnej przygody italskiej ducissy Julii Farnesina z Peruzzi, co się rozmiłowała nad życie w nadobnym Trytonie, w jej ogrodzie stojącym. W tajemnicy schodziła w księżycowe noce do niego, do ogrodu, a kiedy księżyc w jego kamienne oczy zaświecił, Tryton podnosił je i patrzył na ducissę. A potem jego marmurowe ciało stawało się żywym ciałem i wtedy zstępował powoli do ducissy. Jej umiłowanie było bowiem tak wielkie, że potrafiło tchnąć życie w Trytona. Nad ranem, kiedy świt rożegał się na wschodzie, Tryton wracał na swoje miejsce i kamieniał, a ducissa Julia także wracała do swej panieńskiej łożnicy.


— A co potem? — zapytała burmistrzanka, tłumiąc dłońmi rozdygotane serce.

Bartolomeo chwilkę wahał się. Lecz w końcu powiedział.


— Umarła...


— Umarła? — zadziwiła się boleśnie dziewczyna. — Czemu umarła, powiedz Bartolomeo!...


— Siniorina! Ja nie wiem!


— Wiesz... Powiedz! Musisz powiedzieć — i tupnęła gniewnie nogą a usta skrzywiła w nadchodzącym płaczu.


— Bo ojciec ją podpatrzeć i Trytona kazać rozbić i wyrzucić do rzeki...


— Ale dlaczego kazał rozbić Trytona?... Dlaczego ona umarła?...


— ...bo ducissa Julia... jej serce pękło... bo miała zostać matką!...


Burmistrzanka krzyknęła z cicha, zasłoniła oczy dłońmi, a potem zerwała się i uciekła do izby.

Minął znowu jeden tydzień.


Tryton stał na rynku, na kamiennym postumencie w środku czyszczarni. Woda ciekła z otwartej paszczęki ryby, oraz zlewała się z pluskiem z wdzięcznej muszli kamiennej, spoczywającej na karku Trytona. Koło czyszczarni zbierały się tłumy mieszczan i mieszczek, a wszyscy cudowali się przemyślnej robocie, chwalili w głos przybusia Italczyka i mądrego burmistrza Marceljusza Kurzejkę, oglądali, cmokali z zachwytu, plaskali w dłonie i mądrowali. Poniektórzy tylko krzywili się, co pobożniejsi majsterkowie i plotkawe dewotki, patrzący krzywym okiem na pogańskiego nagusa. Rychło jednak ich zmartwienia sczezły, kiedy stary Fafuła, co z niejednego pieca chleb jadał i co roku chadzał z procesją do Frydku, wytłumaczył szeroko, a ze swadą, iż to nie jest żadna obraza boska, gdyż nabożny Jonasz, którego owa kamienna postać przedstawia, nie mógł być' inaczej z kamienia wyrzeźbiony, jak bez szaty.


—Widzieliście kiedy, ludeczkowie złoci—mówił — żeby święty Jonasz, co biblia o nim pisze, siedział w wielorybim bachorzu w ubraniu?... Nagi musiał być, tak jak go matka na świat wydała, bo inaczej być nie mogło. Widzieliście kiedy, żeby gruby Ferfecki, co się w Wiśle kąpie, kąpał się kiedy w ubraniu? A chłopczyska nasze? Czy też są w szatach? Nie są!... Każdy człowiek, co do wody polezie, musi się rozebrać, bo szkoda by było ubrania. Zniszczy się i zbyte. Tak i święty Jonasz, jeżeli kąpał się w morzu, a wieloryb go połknął, to też musiał być nagi. No nie?


— To jest rychtyk prowda! — przyświadczyły liczne głosy.


—No tóż. A dyć poza tym Italczyk uszanował wstyd męski i zakrył go figowym listkiem!


Prychnęły śmiechy, zachichotały i dewotki, lecz rychło się spostrzegły i jęły spluwać z wielkiego obrzydzenia. Wszyscy zaś przytakiwali żywo staremu Fafule, boć prawdę mówi, a Jonasz jest ładny i ozdobi miasto, jak się patrzy. Cieszyn zaś, Frysztat i Bielsko zazdrościć będą szczerze. A to najważniejsze.


— Dobrze, dobrze! — wychynął czyjś nieufny głos. — Ale czy to naozaist Jonasz? A jeśli to bydzie jaki lucyper, łebo co?...


— Nie plećcie! — rzucił Fafuła. — Jak wóm to jo, Fafuła, mówię, że Jonasz, tóż Jonasz. A zresztą, dyć to

i nasz burmisterek powiedzieli, iż to Jonasz, a żaden lucyper!...


Uspokoili się ludzie i przez cały dzień gromadzili koło czyszczarni. Otoczyli szeroki, okrągły basen kamienny czarnym wieńcem i patrzyli urzeczeni w Trytona. A woda dzwoniła jednostajnie, ciekła wachlarzem z muszli, ciurczała zabawnie z rozdziawionego pysku ryby, roztapiała w sobie słońce na migotliwe pętelki złociste, pachniała chłodnym cieniem farskiego lasu i chłodziła powietrze. A kiedy nadjechały pakowne bryki jabłonkowskich kupców, co z dalekiej Słowaczyzny wino w pękatych beczkach wieźli na pruską stronę, stanęli także rzędem koło czyszczarni, biczyskami ga-bali na Trytona i również się cudowali. A ich konie zanurzały zębska do wody i cyckały ją powoli z namaszczeniem. A kiedy się jej nachlapały do syta, podniosły łby i także w zdumieniu patrzyły na Trytona. Radość zaś ogromna powstała, kiedy z ratuszowej wieży nadleciała chmura gołębi i z szumem wielkim siadła na brzeżku muszli. Wtedy wszyscy ucichli i cudowali się, widząc, jak gołębie trzepocą skrzydłami, jak nabierają w dziobki wody, podnoszą je pod niebo i łykają smakowicie w napuszonych gard ziółkach.


W gospodzie u Bulandry siedział zaś burmistrz Marceljusz Kurzejka z radnymi i poił węgierskim winem urodziwego Italczyka Bartolomea, co nazajutrz miał Skoczów opuścić.


Wesele było wielkie w miasteczku.


Za zwiewnymi firankami zaś, poza gęstwą pelargonii i fuksji siedziała burmistrzanka Gryzelda i patrzyła na rynek. A co jej błękitne oczy spotykały się z widokiem nachylonego Trytona, ogarniały ją coraz większe płomienie, a krew coraz warciej przelewała się w sercu, gdyż doświadczała je miłosna udręka. Potem znowu schylała głowę i czytała po raz nie wiedzieć który tamtą scenę z książki, co tak cudnie prawiła

o Piotrze z Prowansji ze srebnymi kluczami.


Wieczorem wrócił burmistrz Marceljusz Kurzejka do domu, odprowadzany ze śpiewem i helokaniem. Zataczał się mocno, albowiem sporo szklanic ciężkiego wina węgierskiego wychylił po-spólnie z nadobnym Italczykiem i radnymi u Bulandry. Położył się też rychło do łóżka, utrudzony wielce całodziennymi wrażeniami.


Gryzelda zaś pomodliła się i położyła w panieńskiej łożnicy. Okno było otwarte. Nie mogła usnąć, albowiem wciąż widziała pod powiekami tamtego nagiego Trytona z czyszczarni, co miał czarne oczy, drapieżny uśmiech, mocne ramiona i szeroką, włochatą pierś młodzieńczą. Zegar na ratuszowej wieży liczył czas powoli. Już całe miasto spało. Tyle tylko, co ten człapiący czasem pod oknami garbaty Warcynga z zapaloną latarnią i srogą halabardą, i dalekie szczekanie zamiejskich psów.


Gryzelda nie mogła usnąć. Patrzyła chwilami w srebrnawy mrok alkowy, potem przechyliła głowę na poduszce

1 zapatrzyła się w księżyc, co przez okienny próg przeszedł do środka i teraz wędruje po malowanej ścianie.


W pewnej chwili przypomniała sobie tamto opowiadanie Bartolomea. O du-cissie Julii, która tak bardzo miłowała Trytona, że on żyw zstępował do niej...


Wstała i podeszła do okna.


Księżyc stał wysoko. Srebrną polewą stroił zmurszałe i zielonawe szyndzioly na dachach, leżał w głębokim uśpieniu na rynkowym bruku, nurzał się w czyszczarni, a bełkocącą wodę, co z muszli

ciekła, zamienił w żywe srebro. Świecił w oczy Trytonowi.


Gryzeldka przeciągła się leniwie, a wtedy giezłeczko zsunęło się z jej ramienia i odkryło lewą pierś. Nie podniosła giezłeczka. Nie widziała zresztą. Stała w oknie z rozpuszczonymi włosami, blada, słodka, urzeczona. Wyciągnęła ramiona do Trytona. I wtedy — o błogosławiony Janie Sarkandrze!...— Tryton podniósł głowę, że muszla przechyliła się na plecy, a woda wylała się strugą, teraz muszlę odkłada, wstaje, prostuje się, ramiona wyciąga... srebrzy się w księżycu jego nagie ciało... Schodzi z czyszczarni, ostrożnie a lekko, idzie... idzie... coraz bliżej... do okna podchodzi... Czarne oczy gorzeją, białe zęby łyskają w drapieżnym uśmiechu, a szeroka pierś dyszy, gdyż żywe serce w niej wali stokrotnym młotem...


— Tryton!... — zaszeptała Gryzelda i wyciąga ramiona.


— Ducissa Grizelda!... — słyszy dźwięczny a miękki głos spod okna.


— Bartolomeo!... — woła znowu Gryzelda i serce jej szaleje.


Zamykają się koło niej mocne, mocne ramiona.


Posiwiał przez tych kilka miesięcy burmistrz Marcjusz Kurzejka z Woleństwa, postarzał się, do ziemi pochylił, przybity nieszczęściem. Zjechały się mądre doktory z Bielska i z Cieszyna, ba nawet z dalekiego Pszowa, gdzie to cudowna Matka Boska włodarzy, przyjechał na szkapie stary rektor Jonachius, z wielkim puzdrem przyjechał a w puzdrze ziół suszonych przywiózł bez liku.


Burmistrzanka Gryzelda gasła w oczach, jak lampka oliwna w kościele, w której oliwy zabraknie. Leżała w dzie-wczyńskięj łożnicy, blada, zamyślona, z rozsypanym zlotem bogatych włosów na poduszce, patrząca nieruchomo. Czasem szeptała jakieś słowa, których nie można było zrozumieć, czasem zaś powtarzała to jedno, jedyne słowo: Tryton. Ojciec głaskał po głowie swoją dzieweczkę, nanukał, żeby powiedziała,

o czym tak boleśnie myśli, prosił, na modlitwy do Przemienienia Pańskiego sutą garścią dawał, nawet dużą świecę woskową ufundował do bocznego ołtarza, lecz Gryzelda gasła. A zanim uległa, pod jesień jeszcze, widywali ją wracający pijacy i garbaty Warcynga także nieraz ją widział, jak zeskakiwała z okna w giezłeczku tylko, i bieżała do Jonasza na czyszczarni. Stawała przed nim, załamywała ramiona i cicho płakała. A potem wracała do alkowy, wspinając się z trudem do okna, które przecież nie tak wysoko od ziemi. Pijacy żegnali się nabożnie wytrzeźwieni przerażeniem


1 uciekali na złamanie karku, Warcynga zaś patrzył na nią z ukrycia raz i drugi, a potem orzekł, że burmistrzanka Gryzelda jest miesięcznikiem, gdyż akurat wtedy chodzi w giezłeczku ku Jonaszowi, kiedy księżyc w pełni świeci.


Powiedział o tern ojcu, kiedy ją znowu ujrzał, gdy pierwszy mróz zeszedł na ziemię. Lecz już było za późno. Od tej nocy Gryzelda nie podniosła się z łóżka, tylko leżała bez siły i gasła powoli, jak lampka oliwna, kiedy w niej oliwy braknie.


Frasował się ojciec i drogich doktorów sprowadzał kolasą z Cieszyna i Bielska. Lecz doktorzy głowami tylko kiwali i nic nie mogli uradzić. Przepisali jakieś medykamenta, wzięli talary i pojechali. A Gryzelda z dniem każdym gasła.


Rozpaczał stary ojciec, do kościoła chadzał, kajał się przed ołtarzem, z Bo-

giem po nocach się wadził, ręce załamywał, w piersi bił i prosił, i prosił o Boskie zmiłowanie.


Poradziła stara Waleczkula, żeby sprowadzić rektora Jonachiusa z Pszowa.


Przyjechał więc Jonachius na chudej szkapinie, z przytroczonym do siodła dużym puzdrem, napełnionym zielem rozlicznym.


Przywiózł ziele Krzysztofa, co diabła odpędza, przywiózł Aconitum nepalus, żeby myśli dziewczyńskie spełniły się, Anonis aestivalis, co czarownice zwykły na miłość zadawać, i Alchemilla vulgaris co kochanka przywraca, a który trzeba zaszyć w sukienkę na prawym ramieniu i nosić przez trzy pełnie księżyca, potem-Levisticum officinale do warkocza, żeby wzgardzoną miłość obudzić, oraz Capsella bursa pastoris, żeby grzeszne pragnienia ugasić, i Lycopodium clavatum na złe uroki czarownic, i wiele, wiele jeszcze innego ziela, powiązanego psią trawą w maluchne snopeczki.


Wyłożył wszystko na stół stary, skurczony rektor Jonachius, podrutowane okulary na krzywy nochal wsadził i zażył tabaki. A potem wstąpił do alkowy dziewczęcej i długo w niej przebywał.Nikt nie śmiał mu przeszkadzać. Ojciec stał pod drzwiami i pacierze szeptał, przegradzając je łzami.


Potem wyszedł z alkowy zafrasowany rektor Jonachius.


— No i co?... No i co?... — pytał gorączkowo ojciec.


— Hm... — mruknął rektor Jonachius i chude dłonie rozłożył bezradnie.


— Jezusie święty!... — zaskowyczał ojciec i jął tłuc głową o ścianę.

Uciszył go rektor Jonachius, ugłaskał chudą dłonią po siwej głowie.


— Ktoś omamił tamto dziewczę!...


— rzekł potem. — Ktoś szpetnie omamił. Pytołech sie, kto taki. Nie chciała powiedzieć. Ale potem powiedziała...


— Jezusie, MarjoL. Kto?... Powiedzcie? Zabiję!... — zerwał się z ławy, straszny w swym gniewie.


— Powiedziała... że jakiś... że jakiś Tryton... Greckie to miano, więc tuszę, iż w malignie to prawiła...


— Jak?... Jak?... Tryton?


— Tak powiedziała!... Tryton jakiś... Ale ona może wyjdzie z tego... Dam ziela, dam dużo ziela, wyleczy się... A czy wiecie, że ona...


— ...że co?


— ...że ona będzie... matką... Stokrotny piorun spadł na ziemię,

sklepienie świata zawaliło się z okropnym łoskotem, ciemność legła ogromna na stare oczy ojcowe...


Ziele rektora Jonachiusa z Pszowa nie pomogło.


Poniesiono białą trumnę na cmentarz skoczowski, a w trumnie białą dzieweczkę ze złotymi włosami. A kiedy trumienkę grzebano w rozmiękłej ziemi, grzebano z nią i stare serce ojcowe, co już skowyczeć nie mogło. A polami przeganiał pachnący wiatr, niosący z sobą wiosnę spoza Beskidów, i słońce i radość wszego stworzenia.


Potem zeszli się zafrasowani mieszczanie u starego Bulandry i jęli radzić. Nowego burmistrza im potrzeba, bo-Marceljusza Kurzejkę boleść zgryzła doimentu, a przede wszystkim tamtego przeklętego Jonasza trzeba z miasta wyświęcić, gdyż on przyczyną nieszczęścia. Zwiedzieli się bowiem mieszczanie o wszystkim, kiedy garbaty Warcynga opowiedział, co widział w noce księżycowe, i kiedy rektor Jonachius powiedział, co mu dzieweczka wyjawiła.


A kiedy burmistrz Marceljusz Kurzęjka siedział przy próżnym łóżku swojej nieboszczki Gryzeldki i szlochał, i poduszkę gryzł, i ręce łamał, zebrali się mieszczanie na rynku. Zarzucili powrozy na szyję pogańskiego Jonasza-Tryto-na, zerwali z czyszczarni, a kiedy się potoczył do błota, jęli go pospólnie a z wysiłkiem wlec poza miasto. Baby zaś i dzieci prały go kijami, błotem obrzucały, kamieniami ciskały w jego plugawe cielsko, wszyscy zaś krzyczeli i złorzeczyli haniebnie. Powleczono go do krzaków, do gęstej tarniny, co się położyła bujnie na wzgórzu pozamiejskim, i tam go porzucono w pogardzie. W nocy przyszedł jeszcze garbaty Warcynga i halabardą poutrącał mu ramiona i nogi, nos i usta, poszczerbił jego kamienne ciało, sprał, zrąbał, że się halabarda doimentu pogięła i nasyciwszy się zemstą, poszedł obchodzić ulice.


A kiedy w przechodzie spojrzał przez szparę w okiennicy do burmistrzowej świetlicy, dostrzegł, że na stole pali się lampa, a burmistrz siedzi schylony za stołem, trzyma w dłoni swój mosiężny dzwonek i dzwoni cicho, cichutko.

 

Kalendarium pochodzi z „Kalendarza Skoczowskiego” 1993, udostępnionego dzięki uprzejmości Towarzystwa Miłośników Skoczowa.