WALENTY KRZĄSZCZ
„KSIĘGA ŻYCIA"
fragmenty
I. Było to we wrześniu 1894 r. Zdążałem ze starszą siostrą Francką drogą cesarską ku Sioczo-itn. Odprowadzała mnie z domu rodzinnego do „starzyków", u których miałem zamieszkać i uczęszczać do 11 klasy miejskiej szkoły. Nigdy przed tym miasta nie widziałem i nieznana była mi również droga „cesarska".
Kiedy weszliśmy do miasteczka, nie mogłem wyjść z podziwu, widząc szereg piętrowych domów, niby zrośniętych z sobą, po obu stronach ulicy. W oknach wystawowych widoczne były rozmaite cacka jak garnuszki malowane, lśniące naczynia szklane, obok zegary, koszule, mąka, powidła, cukier w paczkach, gwoździe, noże, i tyle innych ciekawych rzeczy, o których ani nie wiedziałem, na co są komu potrzebne. Po ulicach snuli się ludzie w lepszych ubraniach niż w Górkach i mówili częściowo językiem, którego nie rozumiałem. Siostra wytłumaczyła mi, że „rządzą" po niemiecku i są panami i paniczkami. co to nic nie robią, a każdy dzień na śniadanie piją słodką kawę. My w Górkach pili taką tylko w dni świąteczne.
Starzykowie mieszkali na przedmieściu przi maleńkiej uliczce, w skład której uchodziło 5 niskich parterowych domków, będących własnością starzyka. Mówiono też żartobliwie, że stary Krząszcz ma w Skoczowie całą ulicę. Domki były ubożuchne, odrapane, o małych okienkach, zamieszkałe przez biedotę miejską. Uliczka ta nazywała się Groszówka. Starzyk, liczący wówczas 85 lat życia, byl staruszkiem szczupłym, mocno pochylonym, o twarzy zradlonej zmarszczkami. Wiecznie gderał i szeptał coś do siebie. Starka,natomiast była usposobienia wesołego, mila w obejściu i lubiła swych licznych wnuków.
— So co? — przyjął mnie starzyk gderliwie. — Jużeś przyszedł? Żebyś mi tu hóncfócie nie broił i porządnie się zachowywał, bo inaczej będę walił, rozumiesz giździe?
— Dyć przeca — starała się starka złagodzić nieprzyjemne wrażenie, jakie wywarł starzyk sarnim przywitaniem. — Chlapieczek szykowny beje grzeczny i wyuczy się na rechtora.
Poczęstowała nas kawą i bułkami.
— A nie dowej mu mocka zryć? bo sie rozbryka — mamrotał łakomy starzyk spod pieca.
Siostra odeszła, a ja pozostałem sam na sam ze starzykami. Zabyło mi ogromnie smutno jak nigdy dotąd w życiu. Rozpłakałem się.
— Co sie tam mażesz drzyku? Czyś sie nie nażroł? — ofuknął mnie starzyk, włażąc do łóżka pod grubą pierzynę.
Starka, tuląc mnie do siebie, przymawiała:
— Nie rób se, Wałku, nic z tego, co starzyk mantrze. Stary jest, życie już go nie cieszy i sam na siebie jest zły.
Na drugi dzień zaprowadziła mnie do szkoły. Przyjął nas nauczyciel drugiej klasy — Golasów-ski. Posadził mnie w drugiej ławce.
— Będzie ci się tu podobać, syneczku? — zapytał.
— Nil — odparłem i zwiesiłem zasępiony głowę.
— Ni? A to czemu ni? No, to nie szkodzi. Przybadosz.
Gołasouski był nauczycielem bardzo miłym. Dzieci przepadały za nim. Niestety, w dwa miesiące później postrzelił się w zamiarze samobójczym i wydalono go ze służby nauczycielskiej, jego miejsce zajął Zachl, nie taki już przystępny dla dziatwy jak jego poprzednik.
Czytano, pisano i rachowano po niemiecku, jednakowoż nauczyciele przy wykładach w niższych klasach posługiwali się więcej językiem polskim niż niemieckim. Większość uczniów nie rozumiała po niemiecku. Tylko dzieci kupców i urzędników władały tym językiem. Poza lekcjami dzieci rozmawiały tylko po polsku w narzeczu cieszyńskim.
Na kwaterę do starzyków przybył o dwa lata starszy ode mnie Paweł Baszczyński, również z Górek. Uczęszczał do klasy czwartej. Staliśmy się serdecznymi kolegami. Gdyby nie jego towarzystwo, upływałoby mi życie u dziadków bardzo ponuro.
Każdą sobotę pozwalano nam chodzić do Górek i spędzić niedzielę w domu rodzicielskim. Nie mogliśmy się nigdy doczekać soboty. Najlepiej czuliśmy się bowiem wśród rodzeństwa i rodziców. Ze smutkiem wracaliśmy w niedzielę pod wieczór ku Skoczowu.
Skoczów naówczas byl mieściną bardzo skromną, maleńką. Najokazalszą jego częścią byl dość obszerny rynek, z którego wybiegały uliczki na wszystkie strony. Dopiero po pierwszej wojnie światowej zaczął się raptem rozbudowywać. Zniknęły liche chatki na przedmieściu', a na ich miejscu powstawały schludne domki parterowe lub jednopiętrowe. Mieszkańcy poza urzędnikami i bogatszymi kupcami żyli bardzo ubożuchno. W mieście były tylko dwie fabryczki sukna, nieduża fabryka mebli, kilkanaście prymitywnie urządzonych garbarń. Majętniejsi mieszczanie posiadali za miasteczkiem uprawne pola. Ci ubożsi zajęci byli jako wyrobnicy u bogatszych, a niewielka ilość pracowała w fabryczkach. Starzyk posiada! również pole tuż za Groszówką, coś około półtora ha. Sam' nie mógł już pracować, wyręczał sic swoimi komornikami.
Ludzie w Skoczowie mówili tylko po polsku. Niemiecką mowę słyszało się w urzędach i w domach „śmietany" miejskiej.
Pod względem narodowościowym panowała wówczas całkowita tolerancja.
Wakacje spędziłem oczywiście u rodzicóu. Pod Witaluszem czułem się jak w siódmym niebie. Pod koniec wakacji zmarł starzyk Paweł Krzaszcz.
Przeszedłem do klasy trzeciej. Gospodarzem klasy był znów Wiktor Zachl. Pod względem języka niemieckiego stawiano nam już większe wymagania. Co tydzień trzeba było opracować jakieś krótkie ćwiczenie stylistyczne i z tym miałem trudności. Nauczyciel przemawiał do nas coraz więcej po niemiecku.
Na kwaterze nas przybyło. Przyszła kuzynka Maryna Duda. Pomagała prowadzić osamotnionej starce gospodarstwo. Była o jeden rok starsza ode mnie. Było nas więc troje. Dokazywaliśmy...
W klasie czwartej uczył nas nauczyciel Karol Prochaska. Był to nauczyciel starszy, o siwiejących włosach. Jako oficer rezerwy był komendantem skoczowskiej straży pożarnej, posiadał w mieście swój własny dom, był grzeczny, taktowny w obejściu, rozmówił się po drodze z każdym, bogatym czy ubogim, i dzięki tym przymiotom cieszył się powszechną popularnością. Lubił dzieci, nie robiąc żadnej różnicy między bogatymi a ubogimi, wdając się z nimi na drodze w rozmowy. Do szkoły szedł często w ich fouarzysiwie, z czego one były bardzo dumne. W szkole wykładał przeważnie po polsku. Dawał stopnie zawsze dobre. Przy tych wszystkich zaletach miał jedną wadę, byl popędliwy. Skoro się uniósł gniewem, łatwo było coś od niego oberwać. Kładł winowajcę na kolanie i przyrżnął porządnie trzciną, a niekiedy i w twarz uderzył.
Mieszkaliśmy dalej u starki. W naszym zachowaniu nie zaszły żadne zmiany. Broiliśmy, skoro nadarzyła się do tego okazja. Wiele wycierpiała dobrotliwa starka z nami...
Przeszedłem do klasy piątej. Gospodarzem jej byl Henryk Gayer. Był Niemcem z Bielska. Uczył w skoczowskiej szkole od 1872 r. Nawet moją matkę uczył. Blisko 50 lat spędził w służbie szkolnej, i to w Skoczowie. Był to nauczyciel pod każdym względem wzorowy. Toteż cieszył się w Skoczouie wielkim szacunkiem. Mówił wyłącznie po niemiecku, uczył stale klasę V. Do dzieci z rodzin polskich odnosił się życzliwie i spia-wiedliwie. Nieraz stawiał uczniów polskich dzieciom niemieckim jako wzór pilności. Mawiał: „Patrzcie, jakie trudności mają te dzieci z językiem niemieckim, a mimo to prawie wam dorównują co do biegłości w mowie niemieckiej".
U starki mieszkałem sam z Maryną, gdyż Patce! chodził codziennie piechotą z Górek, Począwszy od wiosny 1898 r. .zacząłem i ja chodzić pieszo do szkoły. Maryna pozostała u starki, upadającej coraz bardziej na zdrowiu... Prowadziła jej gospodarstwo.
Drogę spod Witalusza do szkoły skoczowskiej przebywałem ic półtora godziny. W Pogórzu na skrzyżowaniu drogi „cesarskiej" z torem kolejo-wym stał domek budnika (stoi do dziś). Służbę budnika pełnił wówczas niejaki Dąbrowski, pochodzący z okolic Ostrawy, i mówił z morawska. Dwu jego synów uczęszczało razem ze mną do szkoły. Tutaj zazwyczaj był punkt zborny dla uczniów z Pogórza, tu zbieraliśmy się w gromadę i razem już maszerowali ku Skoczowa. Wśród wspóluczniów przypominam sobie Karola Śniego-nia — syna gajowego, Michnika, Gojnego (późniejszego nauczyciela w Iskrzyczynie) i Kaszę. Najwięcej przyjaźniłem się ze Śniegoniem.
Codzienna droga spod Witalusza była dla mnie, 12-lelniego chłopca, dość uciążliwa. Przybywałem do szkoły bardzo zmęczony. Przerwę południową spędzałem wraz z innymi kolegami z sąsiednich wiosek w szkole. Każdy dzień otrzymałem od matki 3 grajcary, za które kupowałem sobie bułkę. Było to zbyt mało na obiad i wracałem do domu głodny jak wilk. Ałe tu czekała na mnie uczta nad ucztami, ziemniaki przypieczone na śmietanie. ...
W lipcu 1898 r. zmarła moja biedna starka na Groszówce. ...
Uczęszczałem do klasy szóstej. Gospodarzem klasy byl dyrektor szkoły Franciszek Gołyschny. Był znakomitym pedagogiem o prawym charakterze i pod każdym względem wzorowym człowiekiem. Mimo że posługiwał się wyłącznie niemieckim językiem wykładowym, był tak zręcznym metodykiem, że potrafił materiał naukowy każdemu łatwo uprzystępnić. Wymagał od dzieci z rodzin polskich mniej niż od dzieci Niemców.
Szósta klasa o dwu oddziałach była ostatnią klasą ówczesnej szkoły skoczowskiej. W dwa lata później otwarto dla chłopców szkołę wydziałową. Po ukończeniu klasy VI większość chłopców kierowała się do rzemiosła, a tylko nieznaczna ilość przechodziła do szkół średnich, uydziałou ych. czy gimnazjalnych w Cieszynie lub w Bielsku. Ponieważ ja miałem przygotować się do semi-minarium nauczycielskiego, musiałem poprzednio ukończyć szkolę wydziałową. Zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty do wydziałówii i: Bielsku.
Tak więc skończyłem mój okres życia w Skoczowie. Miasteczko to utkwiło mi w pamięci na zawsze. Spędziłem w nim 5 lat szczęśliwego wieku dziecięcego. Ile razy przechodząc obecnie przezeń, przypominają mi się błogie chwile w nim przeżyte. Zmienił się bardzo od owych lat mej młodości, zwłaszcza na swych peryferiach rozrósł się pokaźnie. Starzy skoczowianie dawno pomarli, nowe pokolenie żyje obecnie w odmiennych warunkach, nie mając wyobrażenia o sposobie życia swych przodków.