Karol Rajzer
Legenda starego Skoczowa
Dzień marcowy wstawał ponury, chłodny. Brzask z trudem przebijał się przez nocny mrok, przyciemniony w dodatku ciężkimi ołowianymi chmurami, przesuwającymi się powoli po nieboskłonie. Na niewielkich połaciach pól, rozrzuconych wysepkami pośród świerkowo-bukowych lasów i zagajników, leżały tafle resztek śniegu, stopniowo znikającego pod wpływem podmuchów przedwiosennego wiatru. Na tle wyróżniających się w porannej poświacie kształtów drzew wyłaniały się kontury drewnianych wieżyc i zarysy palisady niedużego warownego grodziszcza.
Drewniany gródek stał na wzniesieniu, opadającym stromą skarpą ku wschodowi. U jego podnóża płynęła mała rzeczka o błotnistym podłożu i brzegach od niepamiętnych czasów nazywana Błotnicą. Płynąca niemal równolegle do niej, po stronie wschodniej Wisła, którą podróżnicy z krajów zachodnich Vistula nazywali, dość szerokim i płytkim korytem swoje wody leniwie toczyła. Ilekroć zaś wody wzbierały wskutek wiosennych roztopów i letnich powodzi, położone między Wisłą a Błotnicą trawiaste łęgi i płaski, zarośnięty szuwarami i wikliną kamieniec, zatapiane były prawie całkowicie, a wtedy gródek trudno był z tej strony dostępny.
Od zachodu i południa wzgórze łączyło się z niewielkim płaskowyżem, od którego sama warownia odgrodzona była fosą napełnioną wodą. Z tej to strony, przed częstokołem warowni, na wolnej przestrzeni znajdowała się nieduża osada, skupisko kilkunastu, może więcej chałup, ustawionych przy drodze prowadzącej do zachodniej bramy wartowni. Były to głównie chaty i chałupy drobnych handlarzy, pracownie rękodzielników, wykonujących różne naprawy i wyrabiających sprzęt i rozmaite przedmioty na potrzeby mieszkańców gródka - załogi zbrojnej i czeladzi z rodzinami.
Od warowni droga prowadziła w dół, w kierunku północnym gdzie znajdował się bród na rzece Wiśle, przez który przeprawiały się podwody kupieckie, wędrowcy ciekawi świata, a czasem oddziały zbrojnych i posłańców krążą- cych między władykami grodów i książętami sąsiednich krain.
Prowadził tędy szlak podróżniczy na wschód do kraju Wiślan i na zachód na Morawy. Koło miejsca przeprawy stał zajazd z karczmą i izbami noclegowymi, stajnia dla koni oraz szopa z kuźnią, gdzie naprawiano uszkodzenia wozów i podkuwano konie podczas postojów na wypoczynek. Nadzór nad miejscem przeprawy sprawował wyznaczony przez dowódcę gródka rycerz o imieniu Skocz, który oprócz czeladzi do obsługi przejezdnych miał pod swoimi rozkazami kilku zbrojnych dla ochrony podróżnych. Towarzyszyli oni często kupcom w drodze przez wyznaczony odcinek dla zapewnienia im bezpiecznego przejazdu przed rabusiami. Sam przejazd przez Wisłę nie nastręczał wiele trudności, gdyż rzeka była dość płytka.
Jedynie przy wezbranej wodzie przeprawa była kłopotliwa, zaś podczas powodzi, gdy woda występowała ponad brzegi i tworzyła szerokie rozlewisko, a rwący nurt znosił wozy i konie, przejazd był niemożliwy. Tego dnia w gródku od wczesnego ranka panował niezwykły ruch. Noc jeszcze prawie była, gdy w przygrodowej osadzie stanął jeździec zbrojny. Przed bramą wartowni, rogiem i wołaniem dawał znać o swoim przybyciu strażnikom pełniącym wartę na wieży. Domagał się wpuszczenia do grodu.
Pędząc co koń wyskoczy przybył z pilną i ważną wieścią. Widać to było po jego zmęczeniu i wielce zdrożonym, spienionym rumaku. Ledwie też przekroczył bramę, natychmiast grododzierżcę obudzić zażądał i do niego się zaprowadzić kazał. Władyka grodu Pakosz choć jeszcze na pół senny, ogarnął się szybko i do świetlicy się skierował przyjąć gościa. Z natarczywości z jaką posłaniec domagał się widzenia miarkował, że sprawa, z którą przybywa, nader ważną być musiała. - Witajcie w naszym grodzie - odezwał się zaraz od progu Pakosz, wchodząc do świetlicy - Skąd przybywacie i jakąż to ważną wieść przynosicie.
Kolczuga widzę u was uszkodzona i twarz pokrwawiona, zapewne walkę jakowąś musieliście stoczyć. - Panie, wojna! - zawołał kłaniając się wojownik. - Rzekliście Panie, stoczyłem walkę zaciętą. Z grodu Chocieży przybywam z polecenia mojego władyki. Ledwie z życiem uszedłem, wyrwawszy się z pożogi aby was ostrzec. Morawce z wielką siłą zbrojnych napadły nas i ciągną ku waszemu grodu i dalej na Wiślan, ogromne spustoszenie po drodze czyniąc. Prowadzi ich sam książę Svatopluk. Jeno patrzeć, jak staną przed grodem. Poruszony wieścią grododzierżca, zimną krew i opanowanie zachował i kazał sobie dokładnie o wydarzeniach opowiedzieć.
Od pewnego już czasu bowiem odbierał coraz bardziej niepokojące wieści o zbrojnych przygotowaniach Morawian, szykujących się do wyprawy przeciwko państwu Wiślan. Kraina Gołęszów, do której wśród innych zarówno Chocież, jak i też nadwiślański gródek należały, położona była między Morawią a księstwem Wiślan i stanowiła pierwszą przeszkodę w razie wojny. A zatem Morawianie najpierw musieli ją zdobyć. Gołęsze, lud spokojny i pracowity, nie mieli wspólnego księcia, któryby nimi rządził i razem prowadził do walki w razie wojny. Grody ich samodzielność posiadały, każdy zaś grododzierżca o zabezpieczenie własne dbać musiał i załogę zbrojną utrzymywać.
Przygotowywał się też Pakosz na sposobną chwilę od dawna. Umacniał i naprawiał wały, palisady, sprowadzał broń i zbroje, które wykuwano częściowo w kuźniach osady. W lasach wypalano smołę z drew, napełniano nią beczki i na wałach umieszczano. Od okolicznych chłopów ściągano żywność, polowano w lasach na zwierzynę robiąc zapasy. Patrole częściej niż zwykle krążyły między grodami aby sobie wzajemnie wieści przekazywać i przygotować drużyny do wspólnego wystąpienia wszystkich grodów gołęszowych przeciwko najeźdźcy w odpowiednim czasie i miejscu.
Tak rychłego jednak i zaskakującego uderzenia nie spodziewano się. Właśnie w ubiegły wieczór, po rozpaczliwej obronie, morawscy najeźdźcy zdobyli i spalili gród w Chocieży nad rzeką Olszą, oddalony na zachód zaledwie o niespełna pół dnia drogi, a ludność w pień wycięli.
Drewniany gród się dopalał, a resztka obrońców wciąż rozpaczliwie walczyła wśród szalejącego pożaru, gdy Morawcy porządkowali główne siły i do dalszego marszu się szykowali. Wtedy na rozkaz grododzierżcy, który walczył jeszcze z garstką straceńców, kilku ludzi próbowało się wyrwać z pożogi, lecz tylko jeden ocalał i zdołał wyruszyć w drogę, by zdążyć przed świtem do Pakosza z wieścią o napaści. Teraz czasu było niewiele. Od razu też władyka cały gródek na nogi postawił. Stanowiska na wałach obsadzał zbrojnymi oraz czeladzią, która też broń i narzędzia potrzebne do obrony przygotowywała.
Z osady do wartowni ściągnął mężczyzn, gdyż każda para rąk do obrony była niezbędna. Kobiety i dzieci do pobliskich lasów miały się schronić i odejść jak najdalej na północ, na nizinne ustronia lub na południe, w stronę gór. Kilku ludzi ze służby na zwiady pojechało, aby wroga wypatrywać. Gońca wysłał ku wiślańskiej przeprawie do Skocza z rozkazem, aby ten niezwłocznie z kilkoma ludźmi do Krakowa ruszył i księcia Wiślan o napadzie Morawian powiadomił. Pozostała czeladź obsługująca broń również do lasów schronić się miała. Doświadczonym i mądrym był Pakosz wojownikiem.
Wiedział, że przy nielicznym oddziale zbrojnych, liczącym niespełna setkę ludzi ciężko i lekko zbrojnych, nie licząc czeladzi i ludzi z osady, nie zdoła długo utrzymać warowni. Chciał przynajmniej przez jakiś czas zatrzymać główne siły napastnika, a w międzyczasie ostrzec grody Wiślan. Przysposabiał więc i zagrzewał ludzi do obrony, dodawał otuchy, z całą energią wydawał stosowne rozkazy. Tymczasem nocny mrok ustąpił już całkowicie choć dzień wstał ponury i zimny. Osada opustoszała już prawie.
Koło bramy warowni kręcili się jeszcze pojedynczy ludzie i zbrojni jeźdźcy, gdy jakaś kobiecina z ręcznym wózeczkiem załadowanym tobołkami zjawiła się przed warownią. Kierując się w stronę bramy nie kryła zdziwienia mijając puste chaty i plac. Nie chciano jej początkowo wpuścić do warowni, ale ponieważ nie była tu całkiem obca, udało się jej uprosić wartowników, by pozwolili jej dostać się do środka. Zdrożona była wielce, gdyż spod gór przybyła, ciągnąc załadowany wózek po wyboistych ścieżkach i drogach.
Przywiozła, jak zwykle, trochę żywności zebranej z małego gospodarstwa na wymianę, aby coś za nią nabyć u handlarzy i rękodzielników. Kilkanaście gomółek owczego sera, ziarno na mąkę, trochę jajek uzbieranych od kur z przedwiosennego zniesienia, kilka udźców baranich, a także skóry na kożuch i coś tam jeszcze. Spodziewała się dostać za to trochę potrzebnego sprzętu gospodarskiego.
A to łańcuch, powróz, rzemienie na uprząż, a to łopatę, czy kopaczkę żelazną. Myślała też o jakimś garnku kamionko- wym, który bardzo by się jej przydał i o skórzanym obuwiu. Chciała również dzieciom jakiś gościniec przywieźć, choćby piszczałki z gliny albo mieczyki do zabawy dla chłopców, kukłę dla dziewczynki, a może jeszcze coś, jeśli towaru na to starczy.
Znali ją też niektórzy, bowiem co pewien czas przybywała do osady, aby coś utargować i zawsze spotykała się z życzliwością ludzi. Tym razem jednak trafiła nieszczęśliwie. W każdej chwili spodziewano się wroga. W warowni panowała gorączkowa krzątanina i napięcie przed rychłą walką. Handlarze opuścili już osadę razem z innymi jej mieszkańcami. Z rękodzielników zostali kowale, kołodzieje, rymarze niezbędni w czasie obrony i ci mieli pełne ręce roboty. Na babę nikt nie zwracał uwagi.
Wkrótce też w tym zamieszaniu wszystkiego się pozbyła. Coś jej zabrano, nic w zamian nie dając, coś skradziono, jajka się stłukły. Spłoszony koń stratował jej wózek, sama też została potrącona i ledwie umknęła spod końskich kopyt. Tymczasem bramę już zamykano, gdyż lada chwila mieli pojawić się napastnicy. Był więc najwyższy czas aby się wynieść z warowni.
Ogarnęła ją bezsilna rozpacz. Lamentując i złorzecząc bogom i ludziom opuściła warownię i z płaczem ruszyła w powrotną drogę. To przeklinała i złorzeczyła ludziom, to wzywała bogów o pomstę i prosiła o litość nad jej niedolą, to znów się opamiętywała, a nawet żal jej było tych ludzi, gdy pomyślała jaki los czeka ich wkrótce ze strony wroga. Przyśpieszała też kroku aby nie wpaść również w jego ręce. Zawsze potem ilekroć wracała do wspomnień, dręczył ją niepokój, czy też aby jej złorzeczenia bogowie nie wykorzystali do unicestwienia grodu. Południe już minęło, gdy przed osadą pojawiły się patrole wroga. Wkrótce zaroiło się od wojowników. Morawce podpalili osadę i przypuścili atak na gródek.
Obrońcy uwijali się na wałach, odpierali jeden atak za drugim, lecz atakujących przybywało i gdy jedni ginęli, próbując dotrzeć do wału, zaraz inni chodzili na ich miejsce. Próbowano już przystawiać drabiny i wdrapać się na częstokół, lecz grodzianie zasypy- wali atakujących strzałami, razili oszczepami, zrzucali na nich kloce drew, żagwie, wylewali wrząca smołę, rąbali haki i kotwy, którymi zaczepiano drabiny o palisadę, strącano drabiny wraz z ludźmi do fosy, która wnet zapełniła się trupami.
Morawce, mimo że ponosili duże straty, czym sami byli zaskoczeni, nie spodziewając się takiej obrony, nie dawali grodzianom wytchnienia. Gdy w jednym miejscu cofnęli się przez chwilę, w innym uderzali z tym większym impetem. Zasypywali obrońców gradem płonących strzał i żagwi, które spadając na zabudowania w warowni, tworzyły w różnych miejscach zarzewia ognia.
Pochłoniętym odpieraniem ataków grodzianom nie zostało czasu na gaszenie rozprzestrzeniającego się ognia. Promienie ogarnęły już zabudowania, budynki mieszkalne, szopy, stajnie, z których wybiegały z przeraźliwym rżeniem rozszalałe konie, biegając po placu warowni i trącając się nawzajem.
Grodzianie trzymali się jeszcze na wałach, walczyli z ogromną zaciekłością, jednak stopniowo ustępowali pod naporem atakujących. Morawianie osiągnęli już ostrokół i teraz walczący toczyli bój na wale. Ustąpiła brama, która była od początku najsilniej atakowana.
Nacierający opuścili zwodzony most na fosę. Mo- rawcy tłumnie wdarli się do płonącego grodu, ścigając i dobijając ostatnich obrońców. Niektórzy z grodzian próbowali się jeszcze ratować ucieczką skacząc z wałów i skarpy po wschodniej stronie, gdzie płynęła Błotnica. Spadając łamali ręce i nogi, lecz jeśli nie doścignęła ich strzała wroga, mieli możliwość ocalenia. Chowając się w gęstych zaroślach zdołali poniektórzy umknąć ścigającym.
Tymczasem zapadał zmierzch. Gródek palił się na wzgórzu jak olbrzymia pochodnia. Nad płonącą warownią przez całą noc rozpościerała się krwawa łuna, a kiedy zgasła, oznaczało to kres istnienia warownej osady nad Błotnicą. Następnego dnia, po krótkim wypoczynku i uporządkowaniu oddziałów, wojska Svatopluka przeprawiły się przez bród na Wiśle i ruszyły na wschód.
O świcie tego dnia, gdy nadeszła wieść o zbliżaniu się Morawców, nadzorca grodu Skocz z kilkoma ludźmi wyruszył, z polecenia Pakosza do Krakowa, do księcia Wiślan, powiadomić go o najeździe wojsk Svatopluka. Otrzymawszy wieść, książę nie zwlekając zgromadził swoje oddziały i natychmiast ruszył na spotkanie z wrogiem. W wielkiej bitwie Wiślanie ponieśli sromotną klęskę, a ich książę uprowadzony został do niewoli. U boku księcia mężnie stawał rycerz Skocz, który w walce położył wielu Morawian, aż w końcu sam dotkliwie raniony upadł z konia pod nogi walczących.
Morawcy pewni, że nie żyje, zostawili go na pobojowisku wśród zabitych. Gdy wojownicy Svatopluka pociągnęli dalej zdobywać Kraków, Wiślanie odnaleźli nieprzytomnego Skocza i przez wiele dni opatrywali rany i krzepili na zdrowiu. A gdy już całkiem wydobrzał, powędrował Skocz do kraju Polan. Przez wiele lat Morawce rządzili krainą Wiślan i Gołęszów. Dopiero gdy zmarł Svatopluk, a synowie jego o schedę kłócić się zaczęli, zaś od południa Arpadowie zagrażali Wielkiej Morawie, ludy podbite z pomocą sąsiadów, wykorzystując słabość państwa, rozprawiały się z wojskami morawskimi.
Wrócił Kraków do Wiślan, uwolnił się też od Morawców lud Gołęszów. Tymczasem Skocz, który już od lat mieszkał na ziemi Polan, choć postarzał się znacznie, gdyż dawne rany wojenne coraz bardziej dokuczały, trzymał się dobrze i nie przestawał myśleć o powrocie w swoje strony. Często nachodziła go tęsknica za tą krainą, rzeźbioną wzgórzami, z widokiem na górskie szczyty ciągnące się wzdłuż horyzontu, za miejscem nad Wisłą, gdzie niegdyś służbę sprawował przy przeprawie przez rzekę.
Dwóch synów krzepkich i do wojaczki zdatnych, prawie sam zdołał wychować, gdyż sporo czasu upłynęło, jak ich matka odumarła. Był dla nich jedynym opiekunem, którego też wielce szanowali. Sami zaś znaczną dla niego byli podporą. Gotowi też byli udać się z ojcem do jego kraju, którego nie znali, a o którym tyle im opowiadał. Dochodziły go wieści o klęskach Morawian, że wypędzano ich z tej ziemi, którą niegdyś zbójecko zawładnęli. Zatem czas wracać. Na swoje. Pewnej nocy miał dziwny sen.
Znalazł się znowu nad brzegiem Wisły, w miejscu gdzie znajdował się bród na rzece. Siedząc na koniu patrzył w stronę pobliskiego gródka i osady. Gród ogarnięty był pożogą i tylko jedna wieża nietknięta ogniem wyłaniała się z płomieni, jakby unosząc się nad płonącym grodem. Nagle wieża znikła mu z zasięgu wzroku, choć nie wiedział, kiedy się to stało i nie było widać, aby stanęła w płomieniach. Wtedy zjawiło się przed nim dwóch pachołków, unoszących na barkach wieżę z gródka. Młodzieńcy zbliżyli się, aby mu ją wręczyć, wtedy Skocz zawahał się w obawie, że jej nie dźwignie.
Wtem zobaczył koło siebie swoich dwóch synów. We trzech odebrali wieżę z rąk młodzieńców, którzy natychmiast zniknęli. Przez chwilę tak stali z wieżą, a gdy postawili ją przy brzegu zamieniała się w wysoką, murowaną basztę. A kiedy znowu spojrzał w stronę gródka, nie było śladu pożaru a wzgórze, na którym stała warownia, pokryte było gęstym, wysokim lasem. Zbudził się nagle. Podniecony usiadł na posłaniu, czuł jak pot spływa mu po twarzy. Dziw, że senny obraz nie ulotnił się po nagłym zbudzeniu, jak to zwykle bywa. Nawet jakby się wyostrzył w szczegółach. Wiedział, że było to widzenie wróżebne.
Dłuższą chwilę myślał nad jego znaczeniem, a gdy zrozumiał, uznał że czas gotować się do drogi. Udał się do księcia aby upaść do nóg i podziękować za gościnność, z której przez wiele lat korzystał, a potem z synami i skromnym orszakiem wyruszył do swego kraju.
Przybył wtedy znowu nad Wisłę, gdzie nie było już obcych wojsk. Nad brzegiem rzeki koło brodu zbudował obszerną zagrodę otoczoną palisadą i znów jak dawniej nadzorował bród, przez który przeprawiali się wędrowcy, kupcy, posłowie książęcy. Z czasem wokół osiedlili się rzemieślnicy, kupcy i wkrótce powstała tu większa osada, a potem miasteczko.
Osadę nazwano "działem Skocza", a następnie nazwa "Skoczów dział" zmieniła się na Skoczów. W herbie skoczowianie umieścili wizerunek wieży podtrzymywanej przez dwóch pachołków, tak jak to było we śnie Skocza. Pachołkom dodano skrzydła, aby ukazać ich jako aniołów, którzy przenieśli wieżę z dawnego gródka w miejsce, gdzie rodziło się nowe miasto. Skocz stał się więc według legendy założycielem nowego miasta, które od niego nazwę Skoczów przyjęło.